wtorek, 26 maja 2015

O matulu!


Bukiety. Czekoladki. Laurki. Wszelkie inne formy plastyczne. I wokalne. Uściski lepkich rączek. Obślinione całusy.
Lekko sepleniące wyznania miłosne.
Tak w skrócie można opisać dzień dzisiejszy, Nasze matczyne 5 minut w kalendarzu. U Nas w zagrodzie klimat świąteczny zawitał również, dając efekty w postaci soczystego kolorystycznie bukietu wręczonego w imieniu Pulpecika. Chlip, chlip. Wzruszenie poziom ekspert. Z perspektywy niemalże roku spędzonego z córką stwierdzam jednak, że my, matki swoje święto mamy jednak w roku kilkakrotnie. Albo i nawet kilkudziesięciokrotnie. W prezencie dostajemy wówczas to, co najpiękniejsze - pierwsze raczkowanie, przeturlanie się, pierwsze kroki, ząbki i sylabizowane słowa. Przezsenne łapanie za matczyną rękę. Tulanie, kiedy robi się straszno. Gryzienie po odsłoniętych częściach ciała w ramach nadmiaru dziecięcej miłości. Palec w oku zamiast dźwięku budzika. Zasób tych darów jest nieprzebrany, jednak łączy je jedno - bezcenność. 
Z tego oto miejsca, życzę wszystkim matkom, zarówno tym co już i tym, co za trochę spełnienia wszelkich świtających w głowie marzeń. Tego, żeby duma z bycia matką nie opuszczała ani na moment. Żeby w chwili kondycyjnego spadku znaleźć choćby najmniejszą iskrę, która popchnie do działania. A do tego wytrwałości w kolejnych potyczkach wychowawczych. Opanowania w trakcie kolejnego odcinka dziecinnej histerii z powodów wysoce nieoczywistych. Oczu niepodpuchniętych po kolejnych niedospaniach. Nocy przynajmniej większościowo przespanych. Szybkiego odnalezienia najremedium na kiełkujące ząbki. Mikrokolejek u lekarzy dowolnych. A najlepiej braku potrzeby kontaktu z pobliską służbą zdrowia. Komfortowego termicznie kubka kawy z rana. Czystych piaskownic. Bezproblemowych zapisów do żłobków/przedszkoli/szkół i innych takich. Spokoju w zagrodzie. Pomocnych chłopów. Remontującym - morza cierpliwości. I fachowców z prawdziwego zdarzenia. Decydującym się na swoje własne - szybkiego telefonu z banku. I jak najkrótszej hipoteki. I jeszcze, ogólnie drzewek z pieniędzmi. A najlepiej całego pieniążkowego lasu. I odpowiednio wysokiego poziomu szczęścia na co dzień, wszak to co najważniejsze wytrwale tupta/raczkuje/turla się tuż obok Was.
Tego wszystkiego życzę każdej z Was, tudzież sobie przy okazji też. Jak szaleć to szaleć w końcu, a nóż widelec i coś się sprawdzi....<rozmarzona>


Ściskam,
po raz pierwszy świętująca P.

sobota, 23 maja 2015

Lukratywne matkowanie


Mówisz macierzyństwo. Co myślisz? Myślisz zmiana. Nowy rozdział. Miliony upłynnionych monet. Pożegnanie kilku starych nawyków. Odpowiedzialność. Pot, łzy i nawał bezwarunkowej miłości do tych kilku kilogramów Obywatela/ki. Okazuje się jednak, że fakt wkroczenia na ścieżkę matkowania niesie za sobą jeszcze kilka innych, zwykle całkiem przyjemnych w skutkach rzeczy. Dajmy na to:

1. Świadomość żywieniowa 
W erze przedbubowej byłam ignorantem żywieniowym i przyznaje się do tego bez bicia. W koszyku zakupowym lądowało wszystko, bez jakiegokolwiek głębszego wglądu w skład produktu. Na dzień dzisiejszy jest jednak inaczej, a moje ja konsumpcyjne jest ciut bardziej świadome. Zmiana nadeszła z momentem, kiedy to Pulpetowa dorosła do pierwszej marchewki i innych niemowlęcych rarytasów. Wówczas to matka zaczęła analizować wszelkie etykiety produktów okołodzieciowo - konsumpcyjnych i w szybki sposób przeniosło się to na etykiety ogólnoużytkowe. Przydatna sprawa, zdecydowanie. A dzięki rozszerzaniu niemowlęcej diety to i matka przy okazji zdrowiej sobie podje. Bo ileż to można obiadów w ciągu dnia gotować. Ewentualnie skonsumuje to, czego wysublimowane podniebienie potomstwa nie raczyło nawet nadgyźć. Ach, ta ekonomia. Aczkolwiek pogrzeszyć w dalszym ciągu się zdarza. Tak tylko, dla higieny psychicznej....

2. Gospodarka krajowa
Zaskoczona? Już tłumaczę. Dzięki systematycznemu pojawianiu się nowych, puchatych i pachnących najcudniej na świecie Obywateli w społeczeństwie spora część producentów obecnych na rynku zaciera z radością rączki, widząc już rzeki pieniążków płynące wprost z pachnącego mlekiem rodzicielskiego portfela. Są to: 
- producenci/dystrybutorzy kawy - wszak bez tego napoju ciężko funkcjonować z jako tako trzeźwym umysłem. Przynajmniej w moim odczuciu. A że zwykle spożywana w wersji półmrożonej...Cóż, nie można mieć wszystkiego. No chyba, że się kubek zostawi w tym słoneczniejszym miejscu zagrody...I ciepło i eko przy okazji.
- koncerny farmaceutyczno - kosmetyczne  - zarówno te dzieciowe, jak i mamowe. I jedne i drugie z satysfakcją patrzą na miesięczne rozliczenia, wszak matki to ostatnie osoby, które by przyoszczędziły w kwestii pielęgnacji. I swojego, nadgryzionego ciążą i zarwanymi nockami jestestwa i dziecia, którego brzoskwiniowa skórka nie raz i nie dwa przysparza nocnych koszmarów. Bo tu się odparzy. Tu się wysuszy, Tu obetrze. I się zaczyna. Ten kremik, tamta oliwka. Pięć zasypek, litry emolientów. Ciemieniuchy, alergie i różne inne dziadostwa. A monety płyną niczym Beata K. w jednej swojej piosenek...
- ciuszkotwórcy - i ci od cudów by own hand, i ci, którzy produkują na większą skalę. Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy zostajesz mamą to fakt nowego bodziaka/rampersa/kolejnych grzechoczących skarpetek cieszy cię tak (a może i bardziej) jak -70% krzyczące z każdego butiku w pobliskiej galerii. Mało tego, przy działach dziecięcych tracisz resztki racjonalizmu zakupowego. Bo to takie urocze. A to ma śmieszny nadruk. Oooo, eko bawełna, a Ona ma taką skórę ostatnio przysuszoną. Ojeju, 2 w cenie 3...Itd, itp. A wszystko tak bardzo niezbędne w i tak ledwo co domykającej się dziecinnej szafie. Oczywiście podobnie ma się sprawa z zakresie gadżetów, które w założeniu mają ułatwiać matkowanie. A w praktyce bywa różnie (przykład z zagrody własnej - leżaczek bujaczek, który miał zrewolucjonizować drzemki maleńkiej Pulpetowej. I owszem, zrewolucjonizował, ale miejsce składania prania, bo dziecina nijak w leżaczku nie chciała przebywać. Pomimo prób usilnych i matczynych wykładów racjonalizujących)

3. Procesy poznawcze
Tak wiem, brzmi poważnie. Aczkolwiek ta sfera funkcjonowania człowieka dostaje w okresie macierzyńskim solidnego kopa. I to o całkiem pozytywnym wydźwięku. Bo wspomniane procesy to pokrótce nic innego jak nasza pamięć, uwaga, zdolność odbierania bodźców zmysłowych jak również radzenia sobie ze stawianymi prze życie problemami. 
Matczyna pamięć staje się niemal pamięcią absolutną, choć o lekko selektywnym wydźwięku. Pamięta się, co, gdzie o której, w jakiej ilości, jakiego koloru i kiedy następne. Pomiędzy wszelkie godziny dotyczące obsługi niemowlaka wpleść jeszcze trzeba terminowe opłaty, umówione spotkania, urodziny, imieniny i inne święta rodzinne. O, i jeszcze kod do domofonu. Albo i dwa. Owszem, można sobie to wszystko zapisać gdzieś tam, na kartce. W notesie. .A później atrybut owy zgubić (sprawdzone info). W moim przypadku macierzyński trening pamięci zdał egzamin na 100%, jest szybciej, jest łatwiej i bardziej zorganizowanie (czasami przynajmniej)
Co się tyczy uwagi, tudzież poziomu reakcji na różnorakie bodźce sprawa jest również oczywista. Mało tego, tylko matka może odbierać absolutną ciszę w domowej zagrodzie, jako bodziec niepokojący (od pewnego momentu oczywiście). Tylko matka nawet w najbardziej namiętnym momencie tulenia się z Morfeuszem automatycznie wstanie i podtoczy się do łóżeczka postękującego przez sen Potomka/ini. Za pomocą jednego dotyku sprawdzi, czy czoło dzieciny nie wkracza przypadkiem na niebezpieczne tereny podgorączkowe. Usłyszy dziecinny kaszel z drugiego końca bloku. Drgnie jej serce na dźwięk dziecięcego ryku, pomimo spokojności o dziecię własne. Tylko matka potrafi jedną ręką gotować obiad, odpisywać zaległe smsy, kontrolować zgodność przepisu w internetach, przy jednoczesnym stałym nadzorze swojej beztrosko obijającej się po obejściu latorośli. No cuda Panie, czyste cuda. 
Na dodatek samo macierzyństwo, jest jednym z największych wyzwań, jakie życie może przed człowiekiem postawić. Wszak od momentu pojawienia się legendarnego różowawego duetu kreskowego na teście bierzemy całkowitą odpowiedzialność za życie, zdrowie i wychowanie małego przecinka na dobrego człowieka...

4. Zarządzanie czasem.
Osobiście jestem z tych, którym czas płynął od zawsze za szybko, zamieniając się nie wiadomo kiedy w rozmyty niebyt, a przy okazji pozostawiając lekkie poczucie straty. Oczywiście wyłączamy tutaj fakt czasu pracy, gdzie w magiczny sposób zaginana jest czasoprzestrzeń i po 3 godzinach pracy w dalszym ciągu jest ta upierdliwa 11.05. A po kolejnych trzech 11.10. 
W matkowaniu nie ma czasu straconego. Mało tego, można do perfekcji opanować (w końcu) rozkład dnia, zawierając w nim posiłki dziecia, własne, drzemkowanie i spacery dla zdrowotności. I ablucje różne też. Oczywiście bez popadania w skrajności i wykonywania wszystkiego co do setnej sekundy. Poziom ekspert planowania osiągasz wówczas, kiedy to Twój ledwo co turlający się jeszcze niedawno dzieć ewoluuje w małego, wszędobylskiego, lekko szczerbatego gremlina. Który gryzie. Szarpie. Rozdziera. Rzuca. Kopie. A najchętniej przykleiłby się przy tym wszystkim na stałe do Twojej nogi. A Snickersa wszak jeszcze nie można (dat schematy żywieniowe...). Na dodatek gremlin ów czerpie energię z nieznanych póki co Tobie źródeł i ledwo co daje się przekonać do jednej drzemki dziennie. A innych osobników w wieku zadowalająco odpowiednim do opieki nad dzieckiem w zasięgu wzroku, ba bloku nawet czy też miasta brak. Wówczas to z pomocą przychodzi wujek Youtube razem z kolegami z gangu Fiszerprajsa. Na tapetę wskakują Muppety, w razie rezygnacji w pogotowiu czeka już pełny ciasteczek Garnuszek i inne śpiewające twory, mające na celu zabawienie Twojego Szczęścia, kiedy to chyłkiem oddalasz się ku obieraniu tych kilku pyr na obiad. Oczywiście jednym okiem, bo drugie przecież czuwa nad latoroślą.

Jak widać, pojawienie się Potomka/ini w domowych pieleszach daje nam wachlarz całkiem nowych, przydatnych zwykle możliwości. Jeżeli znalazłby się jednak śmiałek, który w kilku prostych ruchach pokazałby, jak rozszerzyć dobę o kilka dodatkowych godzin, byłabym bardzo bardzo wdzięczna. Bo w zasadzie kwitnący niedoczas powinien być w tej wyliczance również zawarty, jako stały bonus do poporodowej wyprawki.





Pozdrawiam,
P.

piątek, 22 maja 2015

Kontrola techniczna. Tom trzeci.

Po każdej kontrolnej wizycie w pobliskiej Służbie Zdrowia, data kolejnych odwiedzin wydaje mi się odległa o przysłowiowe lata świetlne. W praktyce jednak czas ten mija w mgnieniu oka i tym oto sposobem prezentujemy dziś pachnące jeszcze świeżością dane techniczne 10,5 miesięcznej Pulpetowej.
Pomimo całej puchatości Najważniejszej Na Świecie, waga nie zmieniła się w żaden znaczący sposób. Na dzień dzisiejszy całe jestestwo Pierworodnej osiągnęło mniej więcej 11 kg. No bez 50 gramów dla uszczegółowienia. Niemniej jednak jest czym bicka matczynego  trenować, zdecydowanie.
Podobnie jak przy poprzednim bilansie, na prowadzenie wysuwa się przyrost wzrostowy - tutaj mamy 3 centymetry na plusie, co w efekcie daje całe 75 centymetrów dziecia. Oczywiście wzrost owy nijak ma się do Pulpetowej garderoby, gdyż tam rozmiarówka hula od sasa do lasa w przedziale 68-86 centymetrów.  W zasadzie nie jest to wielkim zdziwieniem, patrząc na rozpiętość rozmiarów w maminej szafie, których z kolei przedział chwilowo i dyplomatycznie pominę.
Obwód rozczochranej ustawicznie głowy pozostaje na tym poziomie - 46 centymetrów, natomiast klata poszerzyła się o cały 1 centymetr, co daje aktualnie centymetrów 49.
Okolice szczękowe Potomkini liczą sobie dumne 8 ostrych jak brzytwa (sprawdzone i bolesne info) zębiszczy, a jeśli weźmiemy pod lupę aktualne humory, tarcia i lamenty, to za jakiś czas prawdopodobnie stan ten się powiększy.
Wizyta była też istotna z punktu ostatniego zakatarzenia Pulpetowego. Cały zeszły tydzień minął nam pod znakiem inhalacji, zakraplania i syropowania dziecia. A kto ma hiperaktywne potomstwo wie, że inhalacja ww. jest nie lada wyczynem, na dodatek karkołomnym dość w realizacji. Po szybkiej wizycie w przychodni katar i kaszel temu towarzyszący, który pobudzał matczyną wyobraźnię w kierunku najczarniejszych scenariuszy okazał się zwykłą siedmiodniówką. Kontrola wszelakich dróg oddechowych przebiegła jednak pomyślnie i póki co inhalator poszedł w kąt. Ulga nieopisana.
Podsumowując, po raz kolejny cała wizyta u Pani Doktor przebiegła więc bezstresowo, okupiona roześmianym monologiem Pulpecika. Nie licząc oczywiście momentu badania gardła, które samo w sobie jest zabiegiem nieprzyjemnym i znienawidzonym zarówno przeze mniej, jak i przez dziecinę. Co geny to geny jednak.

złapał katar Pulpecinę...
jestę samolotę

hollywoodzki uśmiech nr 5
Pozdrawiamy,
P&J

sobota, 16 maja 2015

Rzecz o miękkiej bule

Około 19 miesięcy temu przemiły Pan Doktor zakrzyknął radośnie na pół gabinetu "Jest ciąża!". Kilka dni wcześniej  wieść tą ogłosiły uroczo różowe dwie linie na teście, więc lekarz był tylko przypieczętowaniem faktu, iż w moim ciele zajdą znaczne zmiany na rzecz rozwoju nowego Obywatela/ki. W tym samym czasie mój organizm, a szczególnie części odpowiedzialne za produkcję różnorodnych hormonów wywiesiły baner z napisem "Party hard" i tak oto przysłowiowa wiksa trwa w niektórych rejonach po dziś dzień. Oczywiście były też pozytywne strony imprezy. Włos piękny (do mniej więcej 2 miesięcy po powiciu), manikiury pokazowe (też poszły szybko w zapomnienie), cera gładka i nieskalana... Łaskawie nie doświadczyłam nadmiaru mdłości, a wszelkie badania miały wyniki książkowe. Mało tego, mojej córce osobistej było na tyle dobrze w czeluściach matczynego brzucha, że pojawiła się na świecie tydzień po terminie, po długich namowach rodziny oraz zaaplikowaniu magicznego balonika w okolicach wyjścia awaryjnego. Po porodzie gospodarka hormonalna działała jeszcze bezawaryjnie, pozwalając korzystać Pierworodnej z podręcznego mlekomatu. Po krótkim czasie nastąpiła jednak brzemienna w skutkach awaria, której efektem było pojawienie się na stałe w wyposażeniu domowym baterii butelek i kartonu z Gerberem. A notoryczne zmienne nastroje, płacze i lamenty składałam wówczas na karb magicznego 4 trymestru, po którym to wszystko miało się normować. Trymestr minął. Minął miesiąc i kolejny. Zaczęły lecieć włosy. Skóra spadła gdzieś do rynsztoków kondycyjnych. Minęło 9 miesięcy, będące (podobnież) deadlinem dla unormowania się hormonów i innych takich. Fizyczność jako tako doszła do siebie, zachowując jednak odpowiedni zapas tu i ówdzie (ciężkie czasy, te sprawy). Mimo tego łzy w dalszym ciągu leciały strumieniami przy najbłahszym nawet powodzie. Reklamie. Reportażu. Czy bajce nawet. I tak oto będąc niemalże 11 miesięcy po przywitaniu się z Pulpetową po tej stronie brzucha w dalszym ciągu poziom wrażliwości na bodźce wywołujące przysłowiowe mokre oczy znajduje się u mnie na poziomie high ekspert. Ja rozumiem, że na Królu Lwie płacze każdy. No, na Epoce Lodowcowej też można się wzruszyć. Ale żeby reklama mleka z poruszającym się wesoło ciążowym brzuchem już niebezpiecznie zwiększała nawilżenie oka? O wgapianiu się w śpiące dziecko własne nie wspomnę. A nie daj Bóg, że pokażą dziecko, któremu w jakikolwiek sposób dzieje się krzywda (chociaż tu myślę znakomitą większość już rusza). Jedno w tej sytuacji można stwierdzić - dziecko uwrażliwia. Zmienia myślenie. Prostuje egoizm. Racjonalizuje niektóre poglądy, szczególnie w zakresie dziecięcej krzywdy. Z jednej strony robi z Ciebie hiperemocjonalną miękką bułę, która każde nowe dziecięce osiągnięcie kwituje solnym potokiem z niedospanych oczu, a na wyjące przy stoliku nieopodal dziecko inne patrzy ze zrozumieniem. Z drugiej strony jednak pojawia się chęć krwawego mordu, w zakresie osób, które w jakikolwiek sposób mogą zagrażać dziecinie. Chociaż mord ów przejawia się okresowo również w momencie kolejnych z rzędu informacji o zakatowaniu/ciężkim pobiciu/skrajnej nieodpowiedzialności rodzicielskiej czy też opiekuńczej w dziecięcym temacie. A czasem nawet potomek/kini przyczynia się do podjęciu decyzji (tudzież poczynienia planów choćby) o pojawieniu się w zagrodzie nowego, początkowo nieporadnego tobołka, nad którym dzieć pierworodny może roztoczyć swoje opiekuńcze skrzydełka. W założeniu przynajmniej. A ty Matko na nowo baw się w ten hormonalny Bangkok... Bo i tak warto.


Pozdrawiam,
P.

wtorek, 12 maja 2015

Kulawy jednorożec

Patrząc na macierzyństwo z perspektywy mediów, zdawać by się mogło, że czas ciąży, powicia oraz wychowywania Małego Obywatela jest niczym kraina mlekiem i kaszką płynąca. Perfekcyjnie ufryzowana i podrasowana kosmetycznie matka karmi przeradosnego brzdąca, który z apetytem zjada każdą podsuwaną łyżeczkę. Oczywiście wszystko odbywa się w nieskalanej zbędną kroplą pokarmu kuchni. I siedzi sobie taka przyszła matka i gdzieś pomiędzy hormonalną burzą, a próbą likwidacji opuchnięć kończyn różnych tworzy w głowie własną scenkę rodzajową. A to spacer z radosnym i grzecznie siedzącym (!) w wózku dzieciem. A to wspólne posiłki w wychuchanym mieszkaniu, gdzie nigdy, ale to przenigdy nie nastąpisz na zbędny klocek w akompaniamencie dzikiego skowytu i litanii najwymyślniejszych bluzgów, a kurz jest tylko postacią ze złej bajki. Karmienie piersią wydaje się być rzeczą banalną do opanowania, a zmiana pieluchy czynnością wręcz odprężąjącą. Brzdęk! Na świecie pojawia się wyczekiwane Szczęście. Pojawia się też ból popowiciowy, a matka zamiast fontanny endorfin ma w głowie myśli samobójcze. Karmienie odpiersiowe okazuje się syzyfową pracą, która owocuje podaniem przeklętej przez wielu butelki. Wraz z rozwojem dzieciny w zagrodzie zamieszkuje na stałe wszechogarniający chaos, który jest upierdliwy bardziej niż Zus i Skarbówka razem wzięte. Pół garderoby nadaje się do wyrzucenia, upstrokacone odporną na wszelkie zabiegi czyszczące marchewką, drugie pół chowasz z nienawiścią na dno szafy, bo już i tyłek nie ten i ten boczek coś jakby w siłę urósł. Dzień dnia obijasz się o rozesłane malowniczo po chałupie tabuny zabawek. Zmiana pieluchy urasta do rangi kaskaderskiej, kiedy to kolejny raz musisz rzucić się w pogoń za uciekającą wesoło gołopupną dzieciną. Bajka, Panie normalnie bajka. Jednakże to nie wszystko. Pomińmy już ten przysłowiowy burdel, pomińmy obrażenia na linii matka - zabawki. I nawet chroniczny niedoczas też pomińmy, a zmęczenie przemilczmy. Kiedy rodzi się dziecko, Twój mózg otrzymuje dodatkową szufladkę, która zawiera w sobie kilka czarnych teczek takich jak na przykład : strach, poczucie winy, frustracja. Teczuszki są na bieżąco aktualizowane, od momentu kiedy drżącymi rękoma chwytasz po raz pierwszy swoje dziecię. Najgrubsza jest ta pierwsza, strachliwa. Boisz się praktycznie o wszystko, co Twojego Szczęścia dotyczy. Staje Ci serce, kiedy przychodzi pierwszy katar. Kiedy widzisz podejrzaną wysypkę na łydce dzieciny. Kiedy potomstwo zakrztusi się w czasie konsumpcji. Kiedy przypadkiem do dziecięcej buzi trafia kapsułka po witaminie. Kiedy termometr wyświetla ci 37 w górę. Kiedy wśród nocnej ciszy słyszysz nagle pełne żałości zawodzenie, nawołujące Cię do natychmiastowego utulenia po koszmarze, który to się dziecinie przyśnił. Kiedy słyszysz to żałosne, senne  popłakiwanie przez ów koszmar.  Kiedy widzisz kątem rozespanego oka potomka balansującego ochoczo na krawędzi łóżka. Kiedy w trakcie ochoczych galopów po mieszkaniu rozlega się syrena alarmowa i zastajesz dziecinę z guzem na pół czoła. A przecież masz ją cały czas na oku. I tu otwiera się teczka nr 2 - teczka winowajcy. Bo chociaż robisz dla dziecka wszystko, co tylko jesteś w stanie, by zapewnić odpowiednie BHP w trakcie zabawy i ogólnie ujętej codzienności, to ono i tak znajdzie sposób, żeby wygwoździć główką w najbliższą ścianę. Bo czasem nie masz siły/ochoty/weny żeby zblendować to 190 g obiadku i ratujesz się słoiczkowym fast foodem. Bo odwodzisz dziecinę na wszelkie sposoby od późnej drzemki, względem kilku wieczornych chwil dla siebie. Chociaż tu wkraczamy już na zakres teczki trzeciej - frustrata. W ferworze macierzyństwa nie jest czasem łatwo wygospodarować chwilę (taką solidniejszą) for mum only. Niemniej jednak, jeśli tego nie zrobisz prędzej czy później napięcie weźmie górę i puści niczym przyciasna kiecka w najmniej oczekiwanym momencie. A przy okazji oberwie się osobom, które tak naprawdę są Bogu Ducha winne. A w skrajnych przypadkach doprowadzi do tego, że nie będziesz mogła nawet na własne dziecko  patrzeć. A przecież ono jest właśnie tą osobą, która potrzebuje Ciebie, sprawnej, tulącej i pachnącej bezpieczeństwem najbardziej na świecie.
Stosunkowo mało się mówi o tej ciemnej stronie macierzyństwa. Nurty zazwyczaj są dwa. Nurt pierwszy, tęczowy i puchaty, nijak mający się do matkowania w rzeczywistości i nurt drugi, który to macierzyństwo demonizuje. Prawda leży jak zwykle pośrodku, a w dużej mierze do tego, jak się toczy nasza macierzyńska przygoda przykładają się pozostali członkowie rodziny, z Współtwórcą Małego Obywatela/ki na czele. U Nas aktualnie na tapecie rozwalona teczka strachliwa. Mam nadzieję jednak , że jutrzejsza wizyta w przychodni troszeczkę ją jednak przymknie.




Pozdrawiamy,
P&lekko.nie.w.formie.J

wtorek, 5 maja 2015

10!

Matko Boska Macierzyńska... Jedno, jedyne pytanie nasuwa mi się myśląc o pierwszym, dwucyfrowym wyniku na liczniku żywota Pierworodnej. A w sumie nawet i kilka. Mianowicie jak? Gdzie? Kiedy??? Kiedy to mój nieporadny, zaledwie jednodniowy tobołek stał się tak okazałym i wszędobylskim niemowlakiem? Czas w towarzystwie niemowlaka (i to high need w pełnej krasie, jak się okazało w naszej dziesiątce) biegnie z mocą nadświetlną. A czym to dziesiąty miesiąc życia Pulpetowej zapisał się w matczynej pamięci? O tym kilka linijek poniżej.
Niewątpliwie wydarzeniem miesiąca było przyjęcie roli wszędobylskiego stacza. Jakakolwiek krawędź, która daje w miarę stabilne podparcie małej rączce powoduje natychmiastowe wywindowanie ciała w górę i przyjęcie pozycji dumnego stacza. A że staczowe rączki mają dzięki nowej umiejętności o wiele większy zasięg...Cóż, pomińmy to pełnym zrozumienia dla notorycznego chaosu w zagrodzie milczeniem. Tak czy owak, duma i tak bierze górę. Jak i każdego dnia w towarzystwie Pierworodnej.



O ile w zeszłym miesiącu mogłam się pochwalić w miarę uregulowanym rytmem dnia, tak w dziesiątce nastąpił zwrot sytuacji. Drzemki zminimalizowały się do mniej więcej godziny dziennie. Czasem nastąpi dodatkowe przymknięcie oka na spacerze. I tu kolejna rzecz - drzemka spacerowa warunkiem udanego wyjścia. W innym wypadku z wózka dobiegają rozgłośne postękiwania i okrzyki protestu, tudzież ekspresyjne machanie wszelkimi dostępnymi kończynami. I przyznam się bez bicia, że zdarzy się rzucić zazdrosnym okiem na inne wózkowe mamy. I ich dzieci. Siedzące oazy spokoju, kontemplujące otaczający świat. Pocieszam się, że być może dzieć ma czas po prostu gorszy, że jeszcze chwila, jeszcze trochę i znów będziemy mogli odbywać przechadzki/obiady/chwile odsapnięcia bez zmianowego jedzenia i przepraszającego wzroku. Bo oczywiście fakt wyjęcia z wózka wcale nie gwarantuje uciszenia protestów.
Ekspresja emocji wzmocniła się również poza epizodami outdoor`owymi. Jak radość, to pełną parą. Pełną i szczerbatą buzią. Pełną ochoczych dźwięków gamą. A jak złość...Cóż tu wiele mówić. Mamy machanie rączkami. Mamy kładzenie się na podłodze. Mamy pełne złości kopanie nogami wówczas. A wszystko w akompaniamencie wwiercającego się w bębenki ryku. Nie ma co, charakterna dziewczyna nam tu rośnie (aż strach się bać nastoletniego buntu w takiej sytuacji).
Pulpetowa opanowała również znakomicie samodzielne opuszczanie fotelika, który kiedyś stosowany do transportu, aktualnie służy do ewentualnego przysiądnięcia w warunkach domowych. Tempo całej czynności jest niesamowite, duma na dzieciowej buźce również. A matka skreśliła kolejną pozycję z listy "te bezpieczne miejsca, dające możliwość biegu do wygódki". Życie.
Znakomicie też rozwija Nam się rozumienie zagadnień przyczynowo - skutkowych. Dziecina odkryła, że jeśli naciśnie odpowiedni przycisk, zabawka wyda dźwięk. A jeśli ugryzie matkę w nogę, to wyda ona jęk ranionego zwierza. Bo mama jest w dalszym ciągu number 1. Zarówno w kwestii obiektu uwielbienia, jak i wydawanych sylab. 
W kwestiach żywieniowych idziemy zgodnie z wszechobecnym schematem żywienia, w związku z czym uszczegółowiać tu nie będę. Póki co nie pojawiły Nam się skutki uboczne produktów nowokonsumowanych, nie licząc epizodu z pewną apetyczną kaszką jagodowo - truskawkową. Nie ma jednak tego złego, przynajmniej i matka coś niecoś się posiliła.
Nasza dziesiątka znakomicie ukazała, że Pulpetowa jest z tych wysokopotrzebowych. Ciężko spuścić ją z oka, a każda przedłużająca się cisza w zagrodzie zamiast westchnienia ulgi wywołuje zapalenie się czerwonej lampki i galop po obejściu z lekko podejrzanym wzrokiem, Niemniej jednak uwielbiam każdą chwilę tego galimatiasu. Każdy uśmiech uwieszonego u matczynej nogi dziecia. Główkę ciekawsko wyglądającą z łóżeczka. Łezkę wzruszenia w czasie obserwacji spokojnie śpiącej Pulpetowej. I tą chwilę świętego spokoju, kiedy to wspomniana powyżej padnie wieczornie i na dłużej...:)








Pozdrawiamy, 
P&J