poniedziałek, 15 czerwca 2015

Pan zdanża, Pani zdanża...

Na przestrzeni ostatnich dni przez internety przetoczyła się niczym najwytrawniejsze tsunami fala bulwersu i krytyki pod adresem kampanii wysuniętej przez Fundację Mamy i Taty a przestrzegający młode damy przed przedkładaniem jakichkolwiek dóbr materialnych ponad macierzyństwo, tudzież odkładaniem tej roli na święty nigdy. Cyberświat zawrzał, a twórców kampanii najchętniej spalono by na stosie. Owszem, z treścią zapoznałam się i ja. Bo jak nie zwrócić uwagi na spot, który wyskakuje Ci zza każdego internetowego rogu. Do znudzenia. Przede wszystkim chciałam pogratulować pomysłodawcy. Głównym celem każdej społecznej kampanii jest uzyskanie jak największego grona odbiorców i tu cel został osiągnięty w 150 procentach. Temat drażliwy, spot lekko narzucający pewne kwestie. W kwestii tej kampanii interweniowała sama Pani Pełnomocnik Rządu do spraw równego traktowania, która stwierdziła, że narusza ona poszanowanie godności i prawa człowieka. I to się nazywa działalność z przytupem, skoro nawet na wyżyny rządowe dało się dotrzeć. 
Zacznijmy od tego, że żyjemy w kraju poniekąd demokratycznym. Znaczy się mamy możliwość wyboru (poniekąd znów) w wielu tematach, również w kwestii tego, jak wyglądać będzie Nasz model rodziny. Jeżeli chcemy, by pojawiły się w Naszym żywocie małe puchate niemowlaki - ok. Jeżeli chcemy się realizować zawodowo, stawiając siebie (i chłopa ewentualnie czasem) na niezmiennie pierwszym miejscu - okejka jest również. Bo nie ma nic gorszego, niż włażenie komuś z buciorami w życie. O sypialni już nawet nie wspominając. Dodatkowo najgorszym tłumaczeniem faktu posiadania dziecka jest argument "bo już czas/bo wypada". Lepiej nie mieć dzieci, niż miałyby one czuć się przez całe życie jak zbędny mebel, który notorycznie zawadza na drodze.
Warunki ekonomiczne w Naszej pięknej Ojczyźnie również nie zachęcają do wzmożonej prokreacji. Nie ukrywajmy - nowy członek rodziny, pomimo swoich rozmiarów dość niepokaźnych (przynajmniej w początkowej fazie bytowania) jest sporą rubryczką w rozpisce domowego budżetu. Dlatego też fakt zwlekania z macierzyństwem nie raz i nie dwa podyktowany jest czystą (i dobrą!) chęcią zapewnienia rodzinie egzystencji na zadowalającym poziomie, bez comiesięcznego lęku o to, czy aby na pewno wyrobimy się do pierwszego, czy też od razu przygotować się na karne odsetki od banku i komornika pod wrotami do Naszego królestwa. 
Całe te stresy w kwestiach materialnych nie pozostają również obojętne dla ludzkiej fizyczności. Szlachetne zdrowie zaczyna tracić na wartości, a co za tym idzie tematy prokreacyjne idą albo w odstawkę, albo też, pomimo starań nie dają wymiernych efektów. I tym oto sposobem, chociaż pieniążki na koncie mówią już "tak, tak chodźmy po pierdyliard tych uroczych bodziaków" a w naszym podkredytowanym penthousie bez problemu znajdujemy miejsce na wybajerzona kołyskę, to biologia pokazuje wówczas przysłowiowego wała. I co zrobisz? A osławiony zegar tyka, media trąbią, a Ty masz już wyszczerbione zęby od notorycznych zapytań rodziny o wnuczkę, kuzynkę, cioteczną siostrę brata siostrzenicy Twojego męża itd, itd...
Przy temacie macierzyństwa, nie można również zapominać, że do tanga zwykle trzeba dwojga. I to płci zgoła odmiennych. Do tej pory słyszałam tylko o jednym niepokalanym poczęciu i pomimo tak znakomitego rozwoju technologii jakoś nie ma widoków na powtórkę. Bo zdarza się tak, że to właśnie mężczyzna jest odpowiedzialny za brak tupotu małych nóżek w domu. Bo to jeszcze nie czas/ bo się boi/ bo nie ma ochoty/ bo księżyc nie w tej fazie co powinien. A jednak dobrze by było, żeby potomstwo kojarzyło dom z miłością i ciepłem ze strony obojga rodziców. Tak przynajmniej myślę sobie ja.
Kiedy dowiedziałam się, że oto za kilka miesięcy pojawi się na świecie owoc namiętności moich i Niemęża akurat rozpoczęłam pracę. Pierwszą pracę. Pracę, w której chcesz dać z siebie 200 procent. Chcesz błysnąć. Doświadczyć wspinaczki po zawodowej karierze. Żeby nie było za nudno w czasie weekendów postanowiłam spróbować wówczas sił na wymarzonej podyplomówce. Po wyczytaniu nazwiska własnego na liście przyjętych mało nie wbiłam się głową do sąsiada, w ramach wyskoków niepohamowanej radości. Dziecko? Jakie dziecko? Jeszcze chwilka, jeszcze momencik. Poukładam sobie, porozwijam się i dopiero. Los zadecydował inaczej i zesłał mi osobistego Przecinka, który wyewoluował w najpiękniejszą Bubę na świecie. A sytuacja, która tak przeraziła w pierwszej chwili ułożyła się w bujanej już hormonami ciążowymi łepetynie i pozwoliła na nieskalaną radość z małego człowieka w dryfującego gdzieś w otchłani matkowego brzucha.
Zdążyłam zdobyć doświadczenie. Zdążyłam zrobić podyplomówkę. Zdążyłam przeżyć piekielne bóle na porodówce. Zdążyłam pokochać maleństwo całym sercem i jego okolicami. Nie zdążyłam jendak zapomnieć o własnych marzeniach i wcielaniu ich w życie.
Podsumowując dzisiejszy wątek z cyklu "matka filozofuje" przypominam o staropolskiej prawdzie, która to mówi iż każdy orze jak może. A ocenę żywota ludzkiego zostawmy pewnej wysoko postawionej instancji o czysto niebiańskim charakterze.

źródło hitu: internety


Pozdrawiam,
P.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

11!

Jak łatwo zauważyć wielkimi krokami zbliżamy się do sedna sprawy. Każdy kolejny miesiąc ulatnia się coraz to szybciej, przybliżając Nas do mety pierwszego wspólnego roku. Otrzepawszy się więc lekko z remontowego pyłu przybywam do Was z delikatnie przesuniętym, aczkolwiek nie tracącym na swej wartości bilansie Pulpetowej jedenastki.
Rzecz pierwsza - Pulpet Wędrowniczek. Dziecina płynnie przeszła od dumnego stania gdziekolwiek tylko się dało do notorycznego dreptania wzdłuż każdej dłuższej powierzchni, która daje w miarę stabilne podparcie. Chociaż te niestabilne w grę (niestety) wchodzą również i tu zwykle wkracza matka, tuląc osobistą syrenę alarmową po kolejnej nieudanej próbie ruszenia w świat z takim przykładowo krzesłem w dłoni. Jakby tego było mało dziecina podjęła (a w zasadzie w podejmowaniu trwa) próby się puszczania. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Próby zwykle zakończone klapnięciem na amortyzacyjnego pampersa, aczkolwiek zupełnie nie wywołujące urazu do tej czynności. Z każdym dniem owe stanie samodzielnie wydłuża się o kilka sekund, od czasu do czasu wzbogacone o ochocze okrzyki, ewentualnie bicie braw samej sobie. Taki autoaplauz Pulpecina funduje sobie również zwykle po udanych manipulacjach klockami/ułożeniu wieży z kilku elementów/miliardowemu przyciśnięciu grającego guzika w zabawce. A najlepiej w kilku zabawkach naraz, co daje przeuroczą kakofonię melodyjek, wyżerających resztki wymaltretowanego matkowego mózgu. Jak widać dzieci psychologów mają pewne rzeczy w genach, z pozytywnym wzmacnianiem włącznie...
Nie daj jednak Bóg, że na Pulpetowej trasie pojawi się przedmiot utrudniający przemieszczanie. Ewentualnie coś, co potrzebuje już tu i teraz, pomimo tego że jeszcze sekundę temu przedmiot był zupełnie ignorowany i został nieświadomie przełożony w miejsce ciut trudniej dostępne dla małych łapek. W takiej sytuacji w oczach dzieciny pojawiają się piekielne ognie, skóra przybiera niebezpiecznie buraczanego kolorytu, a z głębi dziecięcego jestestwa rozlega się wrzask, stawiający na nogi pół osiedla. Ekspresja emocji (na szczęście pozytywnych również) osiągnęła level ekspert. Nic tylko czekać na wyprawy do sklepu, pierwszą tak bardzo niezbędną miliardową zabawkę i pełne współczucia/potępienia spojrzenia innych klientów, rzucane ukradkiem ponad histeryzującą na posadzce Pulpetową. 
Zmiany nastąpiły również w temacie reagowania na osoby spoza grona domowników. O ile wcześniej nie było żadnego problemu z pojawianiem się gości w domu, teraz sprawa ma się całkiem inaczej. Najważniejsze wówczas jest, by pod ręką była matka, w której to ramionach można się spokojnie powstydzić i ukryć. Po jakimś czasie wstydy jednak odchodzą w niebyt i dziecina rączo rusza ku nowym postaciom, zaczepiając  je na wszelkie możliwe sposoby.
Cała ta intensywność dzienna przekłada się zwykle na w miarę spokojne noce. Zwykle. Bo czasem dziecina obudzi się pełna werwy już po dwóch godzinach. Ewentualnie zrobi pobudkę w okolicach nieboskiej piątej nad ranem. Najczęściej w niedzielę. Jak widać dziecina niewiele robi sobie z faktu, żeby dzień święty święcić i w ogóle siódmego dnia odpocząć. Pocieszam się faktem, że jeszcze tylko kilka lat i to wojskowe czysto budzenie przekształci się w rozleniwione odsypianie całego tygodnia do godzin nieprzyzwoicie południowych. A przecież czas tak szybko leci...
Pozostając w temacie spania - stało się. W końcu. Dziecko ujawniło kolejne geny odziedziczone po mamusi i w ramach genów tych właśnie zaczęło sypiać w najróżniejszych powyginanych pozycjach. Notorycznie się rozkopując oczywiście. O zajmowanych hektarach w łóżku już nawet nie wspomnę. Ale jest! Jest kolejna z tak nielicznych rzeczy po matce <łezka wzruszenia>.
Tak oto wyglądała mniej więcej Nasza jedenastka. Z dnia na dzień dzieć dorośleje, ewoluuje z niemowlaka w hiperżywotną dziewczynkę, którą zapewne na żłobkowe spacery będą wyprowadzać na smyczy, w ramach prewencji. I dbania o serce własne. Niemniej jednak obserwacja owego rozwoju jest niczym najlepszy serial, z często zaskakującymi rozwojami akcji. Aczkolwiek bez irytujących przerw reklamowych się też nie obywa...














Pozdrawiamy, 
P&J