sobota, 14 listopada 2015

Uwaga, żłobing!

W życiu każdej matki (a przynajmniej znakomitej większości matkowej społeczności) nadchodzi czas, kiedy to nieprzyzwoicie wczesnoporanny budzik przestaje wiązać się wyłącznie z donośnym alarmem dziecięcia w zakresie przymierania głodem tu i teraz. Po sielankowym (gorzki śmiech) macierzyńskim przychodzi pora na przestawienie się na tryb pracowy, a przy okazji zamontowaniu sobie w szanownych czterech literach dodatkowego motorka, co by ogarnąć potomstwo, zagrodę oraz obowiązki pracownicze w niespełna 24h.
Bez wątpienia w tym całym zamieszaniu niezbędna Nam jest pomoc (i tym razem nie mówię tu o psychiatrze, chociaż…) wszak musimy znaleźć odpowiedni nadzór dla naszego hiperrozwojowego Szczęścia. Może być to kochająca babcia (opcja dla szczęściarzy). Można też zaprosić w domowe pielesze ciocię/babcię pozarodzinną czyli nianię (wszak nie każda opiekunka jest bohaterką tvn-owskiego serialu. Chyba.). Opcją ostatnią, acz wcale nie gorszą jest decyzja o podjęciu działań wysokosocjalizacyjnych i wysłaniu dzieciny do żłobka. I właśnie ta opcja funkcjonuje u Nas od września, a przyjęta została z niemałym entuzjazmem ze strony Pierworodnej.
Zacznijmy jednak od początku. Fakt żłobkingu był u Nas założony w zasadzie od pierwszych miesięcy istnienia Pulpetowej. W związku z owym planem systematycznie podejmowaliśmy więc kroki ku temu, by uniknąć histerycznych rozstań, pękającego serca oraz wyskakiwania ze żłobka w stylu najwytrawniejszych ninja. Przede wszystkim utrwalaliśmy w dziecinie przekonanie, że owszem, że istnieją inne fajne osoby poza mamą i tatą. A to popołudnie z babcią. A to godzinka u cioci. A to popołudnie u znajomych. Stopniowo czas ten wydłużaliśmy, aż do pełnych 3 dni wyłącznie pod czułą opieką dziadków. W efekcie dziecina znakomicie nauczyła się adaptować do faktu przebywania z innymi osobami, a nieobecność rodziców nie robi na niej większego wrażenia (w przeciwieństwie do rodziców, którzy to z utęsknieniem na dziecinę się rzucają).
Innym aspektem,który utwierdził Nas w przekonaniu, że oto czas puścić dziecia do ludzi była obserwacja Potomkini w warunkach naturalnych (czytaj wśród innych dzieci). Plac zabaw? Do boju. Poczekalnia w przychodni – bosko! Nieopisana wręcz euforia Pulpetowej w otoczeniu  innych maluchów pokazała, że bez problemu odnajdzie się w żłobkującym towarzystwie.  I tak też się stało, o czym na bieżąco informuje mnie Niemąż ( ot, uroki żłobkowego monitoringu,tudzież hiperciekawskiego ojcowania).
Nieodłącznie z decyzją o żłobkingu łączy się też zdecydowany wzrost niepokoju u rodziców. Wszak tyle już o żłobkach było. A to dzieci maltretowane. A to opiekunki nieodpowiedzialne. Et cetera,et cetera… Nie ma co jednak demonizować tych instytucji, od każdej reguły znajdzie się przecież wyjątek. A reguła jest taka, że żłobek dla dziecka jest naprawdę opcją znakomitą. Nauczy współpracy. Nauczy samodzielności i rozwinie naturalną ciekawość świata. Do różnorodności konsumpcyjnej też zachęci (do tej pory takie buraki na przykład były moją macierzyńską porażką). Uodporni na choroby (to akurat z czasem, dłuuugim czasem ale jednak). Aż wreszcie nauczy Nas, rodziców większej szczodrości w zakresie kredytów zaufania względem innych osób sprawujących opiekę nad tymi Najważniejszymi. O lekkim stęsknieniu i korzyściach z tego płynących już nie wspomnę…












A konkretnej (w końcu) urody zdjęcia 
zapewnił dziś Wam 
właśnie nasz żłobek :)


Pozdrawiamy,

P & żłobkowicz J

wtorek, 3 listopada 2015

Daleko od noszy, od noszy najdaaalej....

Czyli słów kilka o bliskich spotkaniach z publiczną służbą tzw. zdrowia. Ale od początku...
Zaczęło się całkiem niewinnie - od kataru. Ot, niewinny katarek, który notorycznie łączy się u Nas ze szturmującym co i rusz Pulpetową paszczę ząbkowaniem. Szybki przegląd - jedzenie, picie, spanie otrzymał ocenę bardzo dobrą, w związku z czym postanowiliśmy pozostać przy udrażniania odpowiednich otworów u dzieciny i cierpliwie przeczekać kolejne kiełkowanie. Jednakże tym razem dziecięcy organizm postanowił spłatać Nam niemałego figla i w związku  z figlem owym pewne sobotnie, całkiem niedawne nawet popołudnie spędziliśmy w doborowym towarzystwie 40-stopniowej gorączki, bladego strachu w oczach i różnorodnych przedstawicieli służby zdrowia.
I tu dopiero rozpoczęły się prawdziwe atrakcje, które poziomem adrenaliny nie ustępowały nawet największym amerykańskim rollercoaster`om.

Akt I - Pogotowie
Zdecydowanie jest to akt najkrótszy. I na dodatek nic nie wnoszący, oprócz twardej decyzji o unikaniu tej placówki jak najszerszym łukiem. A przy okazji chciałabym przeprosić dyżurującą wówczas pediatrę, że naruszyliśmy jej sielankowy dyżur i popołudniową kawę durnymi obawami o swoje słaniające się dziecko.

Akt II - Szpital
I to nie byle jaki, bo dziecięcy. Czyli w sumie jakby dobry być powinien i w ogóle. Szybka sprawa na izbie przyjęć i ciach - w końcu ktoś wpadł na to, żeby dziecinie zbić oporną na domowe sposoby gorączkę. Mało tego, dyżurująca tu pediatra okazała się być kobietą konkretną, sensowną, a na dodatek nadzwyczaj szybką w swej diagnozie, która to brzmiała ni mniej ni więcej jak - ostre ropne zapalnie ucha środkowego. Dla Nas, czapkomaniaków i uszochronów rzecz wręcz nieprawdopodobna. Jak się później okazało katar, który tak niewinnie przytykał co i raz dziecinę tym razem popłynął nie tam gdzie potrzeba. A później to już poszło, zdarza się, nie brać do siebie, nie bić się w piersi za zaniedbanie potomstwa. Po prostu bywa, a w tym wieku to już w ogóle, złoty standard.
Dalej poszło już z górki. Kroplówka, nerwowe pomiary temperatury, wahania pomiędzy domem a pobytem na oddziale. Suma summarum stanęło na tym drugim, dla asekuracji. 

Akt III - Oddział
Początek był całkiem niezły - osobna sala, dziecina zdrowiejąca w oczach i nadzieja, że w zasadzie może wyjdziemy wcześniej niż pani doktor założyła. Personel pominę milczeniem, chociaż i on miał uprzejmości i braku pretensji o wszystko i jeszcze więcej. Bo przecież jak można jakieś pytania zadawać. Albo talerza nie odnieść. Albo nie daj Boże nie powiadomić, że dziecko za przeproszeniem rzyga jak kot pół nocy i w związku z tym śniadania jeść nie będzie, a Ona już tu talerz przyniosła i teraz musi go ODNIEŚĆ. O beztroskim dziabaniu dzieciny w ramach pobrania krwi nie wspomnę. Smaczków było wiele, a szalejący po oddziale wirus skłonił Nas do wypisania się na własne życzenie, co okazało się być zbawienne dla psychiki Pulpecika jak i styranych psychicznie służbą (buahaha) zdrowia rodziców.

Akt IV - Dom
Jak powszechnie wiadomo, wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. I w zasadzie wiele tutaj dodawać nie trzeba, chociaż Pierworodna spędziła w Nim całe dwa, dodatkowe tygodnie. A to wylazło uczulenie na antybiotyk i dziecina przybrała modny wzór różowej panterki. A to laryngolog jeszcze krople przepisał. Etc., etc...
W podsumowaniu mogę powiedzieć tylko jedno - dzięki Bogu, że na blond włosach siwizny nie widać, bo w innym przypadku, dzięki przebytym przebojom, prezentowałabym już na głowie prześlicznego gołąbka. 

Akt V - ...
Tak, znów idą Nam zęby...


Cóż, cóż...

Pozdrawiamy, 
P&J