Wiecie co, opowiem Wam pewną historię. Historię, która rozpoczęła się dokładnie rok temu na pewnej polskiej porodówce, a mimo to zawiera w sobie całkiem konkretny pierwiastek amerykański. Opowiem Wam o moim własnym Dniu Niepodległości.
Cała historia miała swój początek już 3 lipca. Wówczas to trafiłam na położniczy celem aplikacji magicznego balonika. Balonik ów miał być jasnym i wyraźnym sygnałem dla dziecięcia kotłującego się jeszcze w brzuchu, że ot miło było, ale czas najwyższy pojawić się na tym łez padole. Wszak nie wypada dobrze wychowanej dziewczynce męczyć matki tydzień po pierwotnym terminie Wielkiego Wybuchu. Pertraktacje trwały dobre kilka godzin. Przemiła Pani położna opisała mi dokładnie rozrywki dnia następnego i w związku z tym zaleciła solidny nocny wypoczynek. Przemęczona już lekko ja poturlałam się więc na miliardową pielgrzymkę do pobliskiej toalety, w myślach snując sobie różnorodne scenariusze finałowego starcia z osławionymi skurczami porodowymi. Reżyserkę ową przerwało jednak niespodziewane pojawienie się wspomnianego już balonika. Nie myśląc zbyt wiele wzięłam toto w dłoń i podreptałam do położnych, komunikując obrazowo iż oto, balonik mi uleciał. I tak to się właśnie zaczęło...
Szybki sms do Niemęża. Krótka pogawędka o życiu z położną. I do dzieła. Początkowo nie planowałam, by w tej ostatniej batalii towarzyszył mi chłop własny. Sytuacja jednak zweryfikowała plany i suma summarum poprosiłam o wyproszenie go dopiero, kiedy zacznie robić się niesmacznie. Życzenie zostało spełnione i następnym razem zobaczyliśmy się już we trójkę. Dokładnie o 1.05, dnia 4 lipca 2014. Pierwsze chwile z Pierworodną na piersi do dziś są dla mnie totalną abstrakcją. Nie byłam w stanie pojąć, że to już, że jesteśmy w końcu razem. Że od tej pory będę miała motyle w brzuchu za każdym razem kiedy na nią spojrzę. Że moje serce będzie w stanie nieustających palpitacji. Że dla dobrostanu tego tobołka będę w stanie zrobić wszystko, łącznie z najokrutniejszym morderstwem w razie potrzeby. Że zaleje mnie fala tak bezgranicznego uwielbienia i miłości, że wszystkie tęcze i stada jednorożców to przy tym pikuś.
O tym, jak było dalej mogliście poczytać już wcześniej, w związku z czym przejdę od razu do sedna.
Dzisiejszej nocy moja Potomkini kończy rok. Rok ten był czasem bezwzględnie wspaniałym, chociaż nie ukrywam, że momentami wahałam się gdzieś na skraju depresji. Był to rok, który pozwolił na coś najpiękniejszego na świecie - na obserwację rozwoju małego człowieka, którego wcześniej nosiłam pod swoim sercem. Doświadczenia tego nie da się przyrównać do niczego innego. Mój maleńki tobołeczek nie wiadomo kiedy stał się całkiem pokaźną dziewczynką, która poznaje świat na wszelkie możliwe sposoby. Która notorycznie budzi moje wyrzuty sumienia, kiedy po raz kolejny niefortunnie spotka się z nieprzyjazną powierzchnią. Która dziś właśnie po raz pierwszy podzieliła się ze mną osobistym waflem ryżowym, dosadnie wpychając mi go do ust. Która każdego dnia utwierdza mnie w przekonaniu, że miłość bezwarunkowa istnieje i ma się dobrze....
Wszystkiego najpiękniejszego córeńko.
Kocham Cię bezgranicznie.
Mama.