Na przestrzeni ostatnich dni przez internety przetoczyła się niczym najwytrawniejsze tsunami fala bulwersu i krytyki pod adresem kampanii wysuniętej przez Fundację Mamy i Taty a przestrzegający młode damy przed przedkładaniem jakichkolwiek dóbr materialnych ponad macierzyństwo, tudzież odkładaniem tej roli na święty nigdy. Cyberświat zawrzał, a twórców kampanii najchętniej spalono by na stosie. Owszem, z treścią zapoznałam się i ja. Bo jak nie zwrócić uwagi na spot, który wyskakuje Ci zza każdego internetowego rogu. Do znudzenia. Przede wszystkim chciałam pogratulować pomysłodawcy. Głównym celem każdej społecznej kampanii jest uzyskanie jak największego grona odbiorców i tu cel został osiągnięty w 150 procentach. Temat drażliwy, spot lekko narzucający pewne kwestie. W kwestii tej kampanii interweniowała sama Pani Pełnomocnik Rządu do spraw równego traktowania, która stwierdziła, że narusza ona poszanowanie godności i prawa człowieka. I to się nazywa działalność z przytupem, skoro nawet na wyżyny rządowe dało się dotrzeć.
Zacznijmy od tego, że żyjemy w kraju poniekąd demokratycznym. Znaczy się mamy możliwość wyboru (poniekąd znów) w wielu tematach, również w kwestii tego, jak wyglądać będzie Nasz model rodziny. Jeżeli chcemy, by pojawiły się w Naszym żywocie małe puchate niemowlaki - ok. Jeżeli chcemy się realizować zawodowo, stawiając siebie (i chłopa ewentualnie czasem) na niezmiennie pierwszym miejscu - okejka jest również. Bo nie ma nic gorszego, niż włażenie komuś z buciorami w życie. O sypialni już nawet nie wspominając. Dodatkowo najgorszym tłumaczeniem faktu posiadania dziecka jest argument "bo już czas/bo wypada". Lepiej nie mieć dzieci, niż miałyby one czuć się przez całe życie jak zbędny mebel, który notorycznie zawadza na drodze.
Warunki ekonomiczne w Naszej pięknej Ojczyźnie również nie zachęcają do wzmożonej prokreacji. Nie ukrywajmy - nowy członek rodziny, pomimo swoich rozmiarów dość niepokaźnych (przynajmniej w początkowej fazie bytowania) jest sporą rubryczką w rozpisce domowego budżetu. Dlatego też fakt zwlekania z macierzyństwem nie raz i nie dwa podyktowany jest czystą (i dobrą!) chęcią zapewnienia rodzinie egzystencji na zadowalającym poziomie, bez comiesięcznego lęku o to, czy aby na pewno wyrobimy się do pierwszego, czy też od razu przygotować się na karne odsetki od banku i komornika pod wrotami do Naszego królestwa.
Całe te stresy w kwestiach materialnych nie pozostają również obojętne dla ludzkiej fizyczności. Szlachetne zdrowie zaczyna tracić na wartości, a co za tym idzie tematy prokreacyjne idą albo w odstawkę, albo też, pomimo starań nie dają wymiernych efektów. I tym oto sposobem, chociaż pieniążki na koncie mówią już "tak, tak chodźmy po pierdyliard tych uroczych bodziaków" a w naszym podkredytowanym penthousie bez problemu znajdujemy miejsce na wybajerzona kołyskę, to biologia pokazuje wówczas przysłowiowego wała. I co zrobisz? A osławiony zegar tyka, media trąbią, a Ty masz już wyszczerbione zęby od notorycznych zapytań rodziny o wnuczkę, kuzynkę, cioteczną siostrę brata siostrzenicy Twojego męża itd, itd...
Przy temacie macierzyństwa, nie można również zapominać, że do tanga zwykle trzeba dwojga. I to płci zgoła odmiennych. Do tej pory słyszałam tylko o jednym niepokalanym poczęciu i pomimo tak znakomitego rozwoju technologii jakoś nie ma widoków na powtórkę. Bo zdarza się tak, że to właśnie mężczyzna jest odpowiedzialny za brak tupotu małych nóżek w domu. Bo to jeszcze nie czas/ bo się boi/ bo nie ma ochoty/ bo księżyc nie w tej fazie co powinien. A jednak dobrze by było, żeby potomstwo kojarzyło dom z miłością i ciepłem ze strony obojga rodziców. Tak przynajmniej myślę sobie ja.
Kiedy dowiedziałam się, że oto za kilka miesięcy pojawi się na świecie owoc namiętności moich i Niemęża akurat rozpoczęłam pracę. Pierwszą pracę. Pracę, w której chcesz dać z siebie 200 procent. Chcesz błysnąć. Doświadczyć wspinaczki po zawodowej karierze. Żeby nie było za nudno w czasie weekendów postanowiłam spróbować wówczas sił na wymarzonej podyplomówce. Po wyczytaniu nazwiska własnego na liście przyjętych mało nie wbiłam się głową do sąsiada, w ramach wyskoków niepohamowanej radości. Dziecko? Jakie dziecko? Jeszcze chwilka, jeszcze momencik. Poukładam sobie, porozwijam się i dopiero. Los zadecydował inaczej i zesłał mi osobistego Przecinka, który wyewoluował w najpiękniejszą Bubę na świecie. A sytuacja, która tak przeraziła w pierwszej chwili ułożyła się w bujanej już hormonami ciążowymi łepetynie i pozwoliła na nieskalaną radość z małego człowieka w dryfującego gdzieś w otchłani matkowego brzucha.
Zdążyłam zdobyć doświadczenie. Zdążyłam zrobić podyplomówkę. Zdążyłam przeżyć piekielne bóle na porodówce. Zdążyłam pokochać maleństwo całym sercem i jego okolicami. Nie zdążyłam jendak zapomnieć o własnych marzeniach i wcielaniu ich w życie.
Podsumowując dzisiejszy wątek z cyklu "matka filozofuje" przypominam o staropolskiej prawdzie, która to mówi iż każdy orze jak może. A ocenę żywota ludzkiego zostawmy pewnej wysoko postawionej instancji o czysto niebiańskim charakterze.
źródło hitu: internety |
Pozdrawiam,
P.