W życiu każdej matki (a przynajmniej znakomitej większości
matkowej społeczności) nadchodzi czas, kiedy to nieprzyzwoicie wczesnoporanny
budzik przestaje wiązać się wyłącznie z donośnym alarmem dziecięcia w zakresie
przymierania głodem tu i teraz. Po sielankowym (gorzki śmiech) macierzyńskim
przychodzi pora na przestawienie się na tryb pracowy, a przy okazji
zamontowaniu sobie w szanownych czterech literach dodatkowego motorka, co by
ogarnąć potomstwo, zagrodę oraz obowiązki pracownicze w niespełna 24h.
Bez wątpienia w tym całym zamieszaniu niezbędna Nam jest pomoc (i tym razem nie mówię tu o psychiatrze, chociaż…) wszak musimy znaleźć
odpowiedni nadzór dla naszego hiperrozwojowego Szczęścia. Może być to kochająca
babcia (opcja dla szczęściarzy). Można też zaprosić w domowe pielesze
ciocię/babcię pozarodzinną czyli nianię (wszak nie każda opiekunka jest
bohaterką tvn-owskiego serialu. Chyba.). Opcją ostatnią, acz wcale nie gorszą jest
decyzja o podjęciu działań wysokosocjalizacyjnych i wysłaniu dzieciny do żłobka.
I właśnie ta opcja funkcjonuje u Nas od września, a przyjęta została z niemałym
entuzjazmem ze strony Pierworodnej.
Zacznijmy jednak od początku. Fakt żłobkingu był u Nas
założony w zasadzie od pierwszych miesięcy istnienia Pulpetowej. W związku z
owym planem systematycznie podejmowaliśmy więc kroki ku temu, by uniknąć
histerycznych rozstań, pękającego serca oraz wyskakiwania ze żłobka w stylu
najwytrawniejszych ninja. Przede wszystkim utrwalaliśmy w dziecinie
przekonanie, że owszem, że istnieją inne fajne osoby poza mamą i tatą. A to
popołudnie z babcią. A to godzinka u cioci. A to popołudnie u znajomych.
Stopniowo czas ten wydłużaliśmy, aż do pełnych 3 dni wyłącznie pod czułą opieką
dziadków. W efekcie dziecina znakomicie nauczyła się adaptować do faktu przebywania
z innymi osobami, a nieobecność rodziców nie robi na niej większego wrażenia (w przeciwieństwie do rodziców, którzy to z utęsknieniem na dziecinę się rzucają).
Innym aspektem,który utwierdził Nas w przekonaniu, że oto
czas puścić dziecia do ludzi była obserwacja Potomkini w warunkach naturalnych
(czytaj wśród innych dzieci). Plac zabaw? Do boju. Poczekalnia w przychodni –
bosko! Nieopisana wręcz euforia Pulpetowej w otoczeniu innych maluchów pokazała, że bez problemu
odnajdzie się w żłobkującym towarzystwie.
I tak też się stało, o czym na bieżąco informuje mnie Niemąż ( ot, uroki
żłobkowego monitoringu,tudzież hiperciekawskiego ojcowania).
Nieodłącznie z decyzją o żłobkingu łączy się też zdecydowany
wzrost niepokoju u rodziców. Wszak tyle już o żłobkach było. A to dzieci
maltretowane. A to opiekunki nieodpowiedzialne. Et cetera,et cetera… Nie ma co
jednak demonizować tych instytucji, od każdej reguły znajdzie się przecież
wyjątek. A reguła jest taka, że żłobek dla dziecka jest naprawdę opcją
znakomitą. Nauczy współpracy. Nauczy samodzielności i rozwinie naturalną
ciekawość świata. Do różnorodności konsumpcyjnej też zachęci (do tej pory takie
buraki na przykład były moją macierzyńską porażką). Uodporni na choroby (to
akurat z czasem, dłuuugim czasem ale jednak). Aż wreszcie nauczy Nas, rodziców
większej szczodrości w zakresie kredytów zaufania względem innych osób
sprawujących opiekę nad tymi Najważniejszymi. O lekkim stęsknieniu i
korzyściach z tego płynących już nie wspomnę…
A konkretnej (w końcu) urody zdjęcia
zapewnił dziś Wam
właśnie nasz żłobek :)
Pozdrawiamy,
P & żłobkowicz J