wtorek, 3 listopada 2015

Daleko od noszy, od noszy najdaaalej....

Czyli słów kilka o bliskich spotkaniach z publiczną służbą tzw. zdrowia. Ale od początku...
Zaczęło się całkiem niewinnie - od kataru. Ot, niewinny katarek, który notorycznie łączy się u Nas ze szturmującym co i rusz Pulpetową paszczę ząbkowaniem. Szybki przegląd - jedzenie, picie, spanie otrzymał ocenę bardzo dobrą, w związku z czym postanowiliśmy pozostać przy udrażniania odpowiednich otworów u dzieciny i cierpliwie przeczekać kolejne kiełkowanie. Jednakże tym razem dziecięcy organizm postanowił spłatać Nam niemałego figla i w związku  z figlem owym pewne sobotnie, całkiem niedawne nawet popołudnie spędziliśmy w doborowym towarzystwie 40-stopniowej gorączki, bladego strachu w oczach i różnorodnych przedstawicieli służby zdrowia.
I tu dopiero rozpoczęły się prawdziwe atrakcje, które poziomem adrenaliny nie ustępowały nawet największym amerykańskim rollercoaster`om.

Akt I - Pogotowie
Zdecydowanie jest to akt najkrótszy. I na dodatek nic nie wnoszący, oprócz twardej decyzji o unikaniu tej placówki jak najszerszym łukiem. A przy okazji chciałabym przeprosić dyżurującą wówczas pediatrę, że naruszyliśmy jej sielankowy dyżur i popołudniową kawę durnymi obawami o swoje słaniające się dziecko.

Akt II - Szpital
I to nie byle jaki, bo dziecięcy. Czyli w sumie jakby dobry być powinien i w ogóle. Szybka sprawa na izbie przyjęć i ciach - w końcu ktoś wpadł na to, żeby dziecinie zbić oporną na domowe sposoby gorączkę. Mało tego, dyżurująca tu pediatra okazała się być kobietą konkretną, sensowną, a na dodatek nadzwyczaj szybką w swej diagnozie, która to brzmiała ni mniej ni więcej jak - ostre ropne zapalnie ucha środkowego. Dla Nas, czapkomaniaków i uszochronów rzecz wręcz nieprawdopodobna. Jak się później okazało katar, który tak niewinnie przytykał co i raz dziecinę tym razem popłynął nie tam gdzie potrzeba. A później to już poszło, zdarza się, nie brać do siebie, nie bić się w piersi za zaniedbanie potomstwa. Po prostu bywa, a w tym wieku to już w ogóle, złoty standard.
Dalej poszło już z górki. Kroplówka, nerwowe pomiary temperatury, wahania pomiędzy domem a pobytem na oddziale. Suma summarum stanęło na tym drugim, dla asekuracji. 

Akt III - Oddział
Początek był całkiem niezły - osobna sala, dziecina zdrowiejąca w oczach i nadzieja, że w zasadzie może wyjdziemy wcześniej niż pani doktor założyła. Personel pominę milczeniem, chociaż i on miał uprzejmości i braku pretensji o wszystko i jeszcze więcej. Bo przecież jak można jakieś pytania zadawać. Albo talerza nie odnieść. Albo nie daj Boże nie powiadomić, że dziecko za przeproszeniem rzyga jak kot pół nocy i w związku z tym śniadania jeść nie będzie, a Ona już tu talerz przyniosła i teraz musi go ODNIEŚĆ. O beztroskim dziabaniu dzieciny w ramach pobrania krwi nie wspomnę. Smaczków było wiele, a szalejący po oddziale wirus skłonił Nas do wypisania się na własne życzenie, co okazało się być zbawienne dla psychiki Pulpecika jak i styranych psychicznie służbą (buahaha) zdrowia rodziców.

Akt IV - Dom
Jak powszechnie wiadomo, wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. I w zasadzie wiele tutaj dodawać nie trzeba, chociaż Pierworodna spędziła w Nim całe dwa, dodatkowe tygodnie. A to wylazło uczulenie na antybiotyk i dziecina przybrała modny wzór różowej panterki. A to laryngolog jeszcze krople przepisał. Etc., etc...
W podsumowaniu mogę powiedzieć tylko jedno - dzięki Bogu, że na blond włosach siwizny nie widać, bo w innym przypadku, dzięki przebytym przebojom, prezentowałabym już na głowie prześlicznego gołąbka. 

Akt V - ...
Tak, znów idą Nam zęby...


Cóż, cóż...

Pozdrawiamy, 
P&J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz