Stało się. Dnia 24 listopada roku bieżącego upuszczono po raz pierwszy naszej Pierworodnej krwi (do celów badawczych). Stresu (matka), obojętności (dzieć) i dyskusji (kto się nawinął) było co nie miara, nie powiem...Ale od początku.
Jakiś czas temu pisałam już o tym, że dzieć nasz cudowny boryka się z niedoborem witaminy D. Skąd to dziadostwo - nie wiadomo, wszak witamina dzień w dzień solidnie aplikowana, spacery, słońce, te sprawy. Pani Doktor Dowodząca w swoim pouczającym minimonologu na temat niedoboru ww. wspomniała, że takie oto braki występują często u dzieci szybko rosnących. Check - Pulpetowa rośnie wszak jak na drożdżach z najwyższej półki. W ramach uzupełnienia cennej witaminy przepisano nam końską dawkę tejże i tak już 2 miesiące dziecina jedzie na turbo(D)oładowaniu. A poprawy nie ma. Tzn. podobno jest, acz minimalna dosyć. Przejawia się ta minimalna poprawa w tym, że ciemiączko tylne jakby ciut, ciut stwardniało troszku...Acz i tak nie jest to poziom zadowalający. Przemiła Pani D. postanowiła nawet namacalnie przestrachanej matce pokazać w czym problem leży. I matka wzięła. Macnęła. Zawału prawie dostała, bo bujna wyobraźnia w międzyczasie zadziałała i różne makabryczne efekty takiego ciemiączkowego macania podsunęła. I więcej już na sprawdzanie namówić się nie dała.
Podobnież od takiego niedoboru do krzywicy u dziecka jeden krok. W naszym przypadku pocieszający jest fakt, że poza problemem ciemiączkowym innych objawów nie ma. W związku z powyższym zlecone nam zostało zbadanie poziomu nieszczęsnej witaminy we krwi.
I tym właśnie sposobem znaleźliśmy się dziś w pobliskim laboratorium. Przyznam, że obaw miałam wiele. Część z nich wiązała się z mało przyjemnymi doświadczeniami pobraniowo - ciążowymi. Cześć z kolei otwierała w głowie szufladkę z napisem "lamenty przyszczepionkowe". Do tego wszystkiego oliwy dolewał oczywiście instynkt matczyny, że jak to, że Pulpeta mojego osobistego, że tak igłą, że w rączkę?! No ale nic. Wchodzimy. I tu God bless karteczkę dużą i wyraźną, ze dzieci do lat 3 poza kolejką. Bo kolejka była niczym do Ostatniej Paroweczki. No może ciut mniej malownicza. Ładujemy się więc do gabinetu. Rozdziewamy dziecia ze wszelkich okryć chwilowo zbędnych. Dzieć rozochocony rozbieraniem pozbywa się własnonożnie skarpetek - standard. Podchodzi Pani Pobierająca. Spokojnie bierze Pulpetową rąsię, zaciska co trzeba, psika tu i ówdzie no i nagle ciach - igła już na miejscu (czytaj zewnętrzna część dłoni). Przybladła matka zerka na dziecinę, żeby ruszyć rączo ku ukojeniu córkowego ryku. A tu, Panie kochany, zdziwko. Dziecina rozgląda się z zaciekawieniem, półgębkiem się nawet uśmiechnie, nie zauważając nawet faktu posiadania harpuna wbitego w dłoń. No nic to, odczekaliśmy więc, aż odpowiednie ilości spłyną do odpowiednich próbówek, rany kłute zostaną opatrzone, dzieć pochwalony i sru do domu, pławiąc się w glorii wychwalonej za grzeczność Pulpetówny. Bo przecież nic tak matki nie ucieszy jak kompelmenta pod względem potomstwa swojego właśnie. A przy okazji pobrania Pierworodna została dziś pełnoprawną kobietą - mianowicie dostała swoją pierwszą Kartę Stałego Klienta (chociaż mam nadzieję, że akurat z tego przywileju nie będzie musiała nazbyt często korzystać).
Pozdrawiamy
P&J
Słodka ta Twoja córeczka! I jaka dzielna :-).
OdpowiedzUsuńDziękujemy :) Faktycznie, do tej pory mnie duma rozpiera z tego pobrania - ale żeby nie było za miło, ząbki zaczęły jednocześnie dawać o sobie znać, i tak się męczymy od kilku dni - może akurat na świeta mała chce mamie prezent zrobić ;)
UsuńJaka dzielna i słodka :)
OdpowiedzUsuńDziękujemy :)
Usuń