Zaczyna się całkiem zwyczajnie. Pani poznaje Pana. Z nutką niepewności, lekko zdystansowani wymieniają pierwsze poglądy. To o muzyce. To o kinie. O tym co lubią i co ich wnerwia. Pojawia się pierwszy sms na dobranoc. Później dochodzi ten na dzień dobry. I ten taki, ot po prostu...
Są pierwsze randki. Namiętności szybko wymieniane pod klatką. Nie wiadomo kiedy do codziennej gonitwy myśli dołącza Jej/Jego obrazek. Każde z nich ma za sobą kilka miłosnych kopniaków, które początkowo rzucają cień na nową znajomość. W końcu nadchodzi moment, kiedy złe duchy z przeszłości odchodzą w zapomnienie, a pomiędzy tym dwojgiem pojawia się zalążek "tego czegoś". "'To coś" jest przyczyną podwyższenia różnorodnych hormonów w poszczególnych organizmach uczestniczących. Wywołuje pierwsze zgrzyty zazdrości. Zwiększa ilość dziennych wyświetleń obrazka danej osoby w głowie tej drugiej. Napędza do działania. Wywołuje niekontrolowany uśmiech na widok obiektu westchnień. Rośnie sobie w siłę z każdym dniem znajomości. Aż w końcu bach! Obydwoje zmieniają status na Facebooku. Widać, sprawa robi się poważna. Zaczynają się pierwsze wspólne słitfocie. Ona poznaje jego znajomych, a z czasem bierze testowo na któreś z kolei spotkanie babskie. Lajczki pod statusami sypią się jak szalone. Nagle on postanawia pójść o krok dalej. Proponuje wspólny wyjazd, a że obydwoje w podróżach się lubują ona nic jeszcze nie podejrzewa. I tak oto przybywają do miejsca docelowego, przykładowo niech będzie to Trójmiasto. Tu coś zwiedzą, tu odsapną nad piwnym kuflem, tu popadną w zachwyt nad pięknymi okolicznościami przyrody, które to roztaczają się naokoło. A jeśli jest to jeszcze dodatkowo dzień wyjątkowy, dajmy na to Sylwester zagrzebią w śniegu dwie butelki poczciwych Igristoi. I tak oto nadchodzi północ. Szum morza miesza się z wszechobecnymi wybuchami petard, które dodatkowo spowijają całą plażę ścianą dymu. I w tym całym zamieszaniu Ona wyłapuje nagle Jego głos, który to pyta się nieśmiało, czy by tak przypadkiem nie chciała Żoną zostać. Przykładowo Jego. I na dowód tego jeszcze pierścionek wyciąga. Który to całkiem, całkiem w jej konserwatywnym, biżuteryjnym guście jest. Ona, lekko oszołomiona (bo i dym i szampan i pytanie) robią swoje, zgadza się ochoczo. I tak oto Nowy Rok witają już jako poważna para. Radość obopólna nie ma granic i chwalą się opierścionkowaniem każdemu, kogo mają pod ręką. Włącznie z taksówkarzem, który to dziarsko odwozi ich na dworzec. I tak oto, po odpowiednim apdejcie na portalu wiadomym żyją sobie mniej lub bardziej zgodnie. W wyniku momentów zgodnych pojawia się z czasem wybuchowa mieszanka, dajmy na to płci żeńskiej. Mieszanka ta staje się jednym z powodów scalenia międzywojewódzkiego związku i tak oto beztroskie narzeczeństwo wskakuje na level kochająca rodzina. Ewentualnie (co dodaje tego patologicznego smaczku) możemy ich też nazwać konkubinatem, budzącym grozę i drżenie kropidła u miejscowego plebana.
I tak oto nasza para formalnie nie figuruje jako małżeństwo. Nie podpisali dotąd żadnego papierka. Nie wzięli kredytu na wesele. Ona nie przeszła na katorżniczą dietę, żeby wbić się w ślubną sukienkę, On nie bierze potajemnie lekcji tańca. Mimo tego są dla siebie odpowiednio Mężem i Żoną. Mentalnie. Tworzą, a przynajmniej starają się tworzyć jak najbardziej kochającą rodzinę dla Potomkini. Dzielą codzienne problemy, troski i kredyt hipoteczny. Wiedzą, że nadejdzie czas poświęcenia jakiegoś nieszczęsnego drzewa, celem wyprodukowania odpowiednich ślubnych papierków. Wiedzą też, że nie muszą się spieszyć. Bo to co razem wypracowali będzie trwało jeszcze długie, długie lata...
Pozdrawiam
P.
Po co komu papierki? Pozdrawiam :-).
OdpowiedzUsuń