Początkowo idziesz spokojnie. Stopniowo przyspieszasz kroku, by finalnie wybić się z krawędzi pomostu i chlupnąć hen, głęboko w wodę. Wypływasz na powierzchnię lekko oszołomiony. Nieraz łykniesz przy okazji wody, a fala wypłucze ci ostatnią soczewkę, dzięki czemu świat dookoła staje się lekko rozmazany. Czasem stwierdzisz, że nigdy, ale to przenigdy więcej. Czasem jednak od razu biegniesz na bombowy riplej...
Nie spodziewałam się, że bycie matką ma aż tyle wspólnego z ogólnopolską rozrywką każdego polskiego kąpieliska w pełni sezonu letniego. Dowiadujesz się, że te dwie kreski na aptecznym teście wcale nie są błędem pomiarowym. Przemiły Pan doktor pokazuje Ci maleńką kropkę na ekranie, a Ty dalej nie do końca ufasz temu, że ma Ona wyewoluować w małą wersję Ciebie. Powoli oswajacie się ze wspólnym życiem. Zwisacie wspólnie nad pobliskim kibelkiem. Suplemetujecie się sumiennie. Dostajecie pisemko w pracy apropo wymogów pracy przed komputerem dla kobiet w ciąży. Z czasem wspólny żywot nabiera jednak rozpędu. Najchętniej przeczepiłabyś sobie wiaderko do podręcznej torebki, by ułatwić sobie wydalanie hektolitrów płynów. Mały obywatel coraz okazalej rozgaszcza się w przytulnym brzuchu, wyrażając swoje uczucia kopniakami w poszczególne narządy matki. Rośniecie w siłę, puchnąc swobodnie z dnia na dzień. Aż w końcu nadchodzi finalny skok. I szok. Po kilku godzinach najwymyślniejszych przekleństw pod adresem otaczającej rzeczywistości, tudzież sprawcy całego tego zamieszania Na Twojej piersi ląduje maleńka kopia Ciebie (albo też wspomnianego sprawcy, goddamnit). Cała wasza trójka jest lekko zmieszana. Lekko oszołomiona. O strachu nie wspominając. Po wszelkich szpitalnych obrządkach słyszycie upragnione "Mogą Państwo iść do domu". Alleluja! Wszak tylko o tym marzyłaś. Wracacie. Rozpakowujecie świeżo powite potomstwo i...No właśnie. Zachłystujesz się nową rzeczywistością. Mnogość nowych obowiązków w połączeniu z hormonalnym huraganem dają do wiwatu w akompaniamencie kwilenia Naszego przyrostu naturalnego. Masz nieodparte wrażenie, że za dużo, że nie masz siły, że dlaczego i po co to było. Niagary łez płyną wraz z wydartym z doby 5 minutowym prysznicem. Aż tu nagle okazuje się, że wspomniana już soczewka wraca na swoje miejsce, bo tak naprawdę tylko się dziadostwo podwinęło, zakrzywiając rzeczywistość. I wychodzisz po raz kolejny z łazienki wypłakana i spokojna. Wracasz do pobudek o 4 rano. Do blendowania ekomarchewki. Do ocierania łez po przegranej bitwie ze ścianą. Do ząbkowego marudzenia i kolejki po Dentinox. Do roli osobistego stalkera. Do ogarniania pięciuset spraw w trakcie jednej dzieciowej drzemki. Do matkowania najważniejszej osobie na tym łez padole.
I chociaż chwilowo nawet nie myślę nawet o powtórnym skoku, to niewykluczone, że pewien życzliwy pan po prostu mnie do tej wody znów zepchnie... A ja znów dumnie wypłynę na powierzchnię :)
Pozdrawiamy,
P&J