wtorek, 10 lutego 2015

Jeśli nie chcesz mojej zguby, wolny wieczór daj mi luby...

Albo nawet i dwa (!). 
Nie da się ukryć, że z momentem pojawienia się naszego puchatego przyrostu naturalnego, życie towarzyskie delikatnie rzecz ujmując upada. Jakiekolwiek spotkanie ze znajomymi urasta do rangi wyzwania logistycznego i dopięcia wszystkiego co do najmniejszego nawet szczegółu. Aczkolwiek nie jest to rzecz niemożliwa, nawet jeśli na przysłowiowe piwerko trzeba przejechać od 200 do 400 km. W ostatni weekend matka postanowiła więc wyzwanie logistyczne podjąć, spakować manatki i ruszyć ku stolicy celem strzelenia kilku głębszych w doborowym, przyjacielskim towarzystwie. Od urodzenia Pulpetowej był to drugi raz, kiedy to dziecina została pod czujną opieką tandemu ojcowsko-babciowego na 24 godziny plus. Duet opiekuńczy kierowany był  drobiazgowo zapisanymi prze matkę dwiema A4 z wytycznymi co do obsługi córkownuczki. Plus oczywiście nadzór telefoniczno - mmsowy (God bless technologia).
Niewątpliwie dla pewnej części matek pozostawienie młodzieży na taki czas wydaje się nie do pomyślenia. Szczerze mówiąc, przy pierwszym wyjeździe, kiedy to Pulpet miał zaledwie 3 miesiące również miałam wątpliwości cały worek, łącznie z myślą o odwołaniu całej imprezy względem pozostania przy dziecku. Ale... matka też człowiek.  A kiedy na dodatek jest zwierzęciem wysoce towarzyskim taki wyjazd działa lepiej niż pobyt w najbardziej dżezi SPA. Bo nie będę tu ukrywała, całe dnie z Pulpetową dają nie raz, nie dwa popalić. A szczególnie od chwili, kiedy to zaczęło się jej zębiszczowe opętanie. Fakt, że pojawienie się dzieciny na świecie zbiegło się z przeprowadzką na drugi koniec Polski, do całkiem bezznajomościowego jeszcze miasta też na korzyści moje psychiczne nie działa. Słowem... nie ma miękko. Bo nawet najdłuższe konwersacje na Messangerze nie zastąpią wspólnego wyjścia, a żaden telefon czy inne skajpy konwersacji face to face. W takiej sytuacji, względem prawidłowej kondycji psychicznej wspólnej Pan Ojciec raz na jakiś czas bierze córkę pod swoje rosłe skrzydła i wysyła matkę do ludzi na dzień lub dwa. I za to jestem mu niezmiernie wdzięczna. Chwila oddechu od codzienności, choćby miała formę przeleżenia całego dnia na kanapie w gronie bliskoprzyjacielskim oraz tupotem białych mew uparcie dźwięczących w obolałej łepetynie, daje siłę na kolejne starcie z ząbkującą rzeczywistością. Naładowane towarzysko baterie podkręcają radość z powrotu do puchatego dziecia i dumnego z opieki nad nim chłopa własnego. A kiedy od progu wita nas roztrzęsione wręcz z radości na widok matki dziecię, to aż się łezka w rozmazanym po naprędce złapanej busowej drzemce oku kręci... 

#najpiekniejszawcalejwsi
#mamuniawrocila
#kochamzelomatkobosko


Pozdrawiamy,
odświeżona macierzyńsko P&J

5 komentarzy:

  1. Oooo, tak trzeba. Chwila oddechu każdej matce się należy ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Z naladowanymi bateriami marudzace dziecko jest takie inne ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda, że mama też musi się czasem zresetować. Ja jednak nie odważyłam się na początku zostawić Młodego na tak długo. Wystarczały mi 2-3 godzinki wolności :-).

    OdpowiedzUsuń