sobota, 25 kwietnia 2015

Życie na gorąco

Nie da się zaprzeczyć, że dzięki szybkiemu rozwojowi wszechobecnej technologii Nasze życie stało się o wiele prostsze. Naczynia wrzucimy do zmywarki, bramę otworzymy jednym przyciskiem bez potrzeby tarabanienia się, z samochodu, a odkurzacz po zaprogramowaniu sam wie najlepiej gdzie i kiedy ma czynić swoją powinność. W internetach kupimy wszystko, czego dusza zapragnie. Jest szybko, jest łatwo, jest wygodnie. Szczególnie w chwili, kiedy to zdecydowaliśmy się podbić liczbę obywateli o jedno oczko w górę. Fakt faktem, czeluście internetowe bywają dla młodej matki nieraz zgubne. Szczególnie jeśli cierpi na postępujący zakupoholizm. Ewentualnie chce na szybko sprawdzić, czy tą jaglankę to już dziecinie można. Nie daj Boże sprawdzać jakiekolwiek katary, kaszle czy też odcienie ubocznych produktów przemiany materii, bo stresu w toku macierzyństwa  i bez tego jest już wystarczająco dużo.
W służbie młodej matki idą również wszelakie portale społecznościowe. Genetycznie zaprogramowany jest fakt, że dziecko własne jest dzieckiem najpiękniejszym na świecie i z chęcią wobec tego dzielimy się systematycznie tym pięknem z gronem znajomych. Ewentualnie z całą resztą świata, jeżeli przykładowo mamy sobie takiego Instagrama. Czasem młoda matka (że dajmy na to ja)  idzie o krok dalej i decyduje się uwieczniać żywot swój i swojego potomstwa słowem klikanym. Po kilkumiesięcznej aktywnej egzystencji w blogosferze (bo jako czytelnik siedzę tu już od dawna) stwierdzam, że założenie Pulpetowa było jedną z lepszych decyzji, jakie podjęłam dryfując gdzieś poprzez ocean pociążowych hormonów. Bo i wyrzucić można swobodnie, co na wątrobie leży bez widoku lekko nieobecnej miny Pulpetowego taty. I zdjęć różnorodnych i nieprofesjonalnych wrzucać do woli można też (i to bez cichego mamrotania znajomych "ta znowu z tym dzieckiem" ).  Na inne najpiękniejsze na świecie potomstwo popatrzeć. Zachwycić się też czasem.Doświadczenia własne opisać, skonsultować tudzież wzbogacić o perypetie mam innych. A i pamiątkę dziecina będzie miała na starsze lata, chociaż zapewne skończy się na pełnym zażenowania wzroku i gromkim "weź się mamo". Ale co najważniejsze, prowadzenie takiego internetowego dziennika pokładowego sprawia nielichą satysfakcję, a każdy odzew ze strony internetowej społeczności czystą i nieskalaną radość. A jak wiadomo nie od dziś małe rzeczy cieszą najbardziej.
Aktualnie na Pulpetowie panuje leciutki przestój. Internety internetami, ale aura niewątpliwie przeciąga Nas na swoją stronę. Że już nie wspomnę o zapale potomkini do klepania w maminego laptopa, tudzież chachmęcenie notoryczne myszki, co w połączeniu z hiperaktywnością czworakowo-stojącą znacznie minimalizuje szanse na spokojne wystukanie posta.  Dodatkowo Pulpetowa ekipa powoli rusza ku swojemu własnemu kawałkowi panela i miota się pomiędzy mnogością sklepów budowlanych, co by było jak najpiękniej i w ogóle dżezi i trendi. Staramy się w miarę możliwości na bieżaco wstawiać migawki z życia na Instagrama, Fejsa tudzież, także kto ma chęci niech podgląda, zapraszamy serdecznie:)

#siedzęnatronie



Pozdrawiamy, 
P&J

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Przykład idzie z dołu

W ramach zasad ogólnospołecznych i uznanych mówi się, że to dorośli mają za zadanie uczyć dzieci własne jak w społeczeństwie owym sprawnie funkcjonować. Co jest dobre. Co jest złe. Kiedy powstrzymać się od komentarza, kiedy podać pomocną rękę. Im dłużej jednak przebywam w towarzystwie córki własnej stwierdzam, że pomimo jej zaledwie (albo i już) dziewięcio i pół miesięczności warto niektóre z zachowań przełożyć na tzw. dorosłe życie. Co mam na myśli? A na przykład to:

1. Na osiołka.
 Maluchy takie jak Pulpet mają niesamowite wręcz zacięcie do osiągnięcia tego, co sobie zamierzyły. Zabawka leży za daleko - nie szkodzi. Popełznie, poturla się, podraczkuje... styl dowolny. Czas trwania - też różny. Ale w podsumowaniu cel zostaje osiągnięty, a upragnioną niedawno zabawką można cisnąć i pogalopować ochoczo dalej. Podobnie jest z treningiem nowych umiejętności. Przygotowania do ruszenia trybem czworakowym trwały dobry miesiąc. Okupione niezliczoną liczbą placków na podłogę, braków równowagi czy też nieskoordynowanym ruchem kończyn, który w efekcie powodował przeturlanie się w kierunku skrajnie odmiennym od zamierzonego. Złości, okrzyków a i nie raz i nie dwa łezek przy okazji treningu było co nie miara. Jednak pomimo niepowodzeń Potomkini wytrwale, dzień w dzień próbowała z tym raczkowaniem ruszyć.  Aktualnie podobna sytuacja powtarza się przy okazji próby objęcia stanowiska stacza pokojowego przez Pulpetową. Zdaje się, że dziecina po prostu kieruje się w działaniu staropolskim przysłowiem "padłaś, powstań, popraw Pampersa i zasuwaj". Zasada zdecydowanie godna naśladowania (choć może wyłączając poprawianie Pampersa, póki co) , szczególnie dla mnie, osoby, która to niezmiernie łatwo potrafi się zrazić do nowo wykonywanej czynności z powodu braku konkretnych efektów. Jednakże fakt faktem, z przypływem cierpliwości spowodowanym powiciem, tudzież rozpoczęciem ścieżki wychowawczej dziecia to i wytrwałość powoli powoli winduje w górę.

2. Sygnał dobra.
W jednej z książek należącej do jednej z najulubieńszych serii, a mam tu na myśli Jeżycjadę pani Musierowicz bohaterowie postanowili założyć grupę Eksperymentalny Sygnał Dobra, mającą na celu sprawdzenie reakcji przypadkowych ludzi na zwykły, bezinteresowny uśmiech. Rzecz niby prosta, aczkolwiek dość rzadko spotykana na naszych szaropolskich ulicach. Mało tego, momentami może być wręcz podejrzana i zrazić odbiorcę, tudzież narazić wysyłającego sygnał na różnorakie szykany. Z dziećmi natomiast sprawa ma się zupełnie inaczej. Kiedy uśmiechniesz się do dziecka, w 99% możesz liczyć na wyszczerbiony sygnał zwrotny. Sygnał owy potrafi poprawić samopoczucie na dobre kilka godzin. Osuszyć ukradkową łzę zmęczenia. Podnieść na duchu. Uspokoić. Warto to przenieść na dzień nasz powszedni. Błysnąć zębem do przymęczonej kasjerki w sklepie. Do listonosza, który po raz kolejny telepie się do nas z poleconym na czwarte piętro. Do urzędniczki, która dopiero zaczyna karierę za biurkiem i niekoniecznie jeszcze orientuje się w czeluściach firmowych systemów. Prosta rzecz, a działa. Sprawdzone wielokrotnie info.

3. Od szczegółu do ogółu.
Tylko małe dziecko potrafi przesiedzieć z rozszarpaną wpół ulotką reklamową i wpatrywać się w nią, jakby była co najmniej ósmym cudem świata. Jeżeli postawisz nieopatrznie butelkę wody w okolicy zasięgu dzieciowego to bądź pewna, że stanie się ona główną zabawką dnia. Kupiłaś dziecku prezent? Oby był dobrze zapakowany, bo kawałek folii bąbelkowej jest lepszy niż góra Fiszerprajsów (no w sumie tu to i ja się zgodzę). Jednym słowem im prostsza, mniejsza rzecz, tym więcej daje radości. W momencie, kiedy zostajemy w domu z dzieckiem (i SIEDZIMY beztrosko na macierzyńskim) codzienność może łatwo nam spowszednieć. Przynajmniej tak było w pewnym momencie u mnie. W związku z powyższym postanowiłam wziąć przykład z turlającej się nieopodal córki i doceniać każdą małą, pozytywną sprawę, którą każdego dnia napotykam na swojej drodze. A to, że paznokcie ładnie wyszły. I że się człowiek z nimi wyrobił przede wszystkim. A to, że kawa wyjątkowo dobrze zaparzona. I ciepła. A to,  że komplementa od rana chłop strzelił . A to, że na blogu ruch się wzmożył.  Małe rzeczy, błahostki wręcz, a potrafią uprzyjemnić cały boży dzień.

Zapewne wraz ze wzrastającą Pulpetową lista rzeczy godnych naśladowania się wydłuży, wszak jej wachlarz zachowań różnych rozwija się koncertowo. Jak już ostatnio wspominałam, nie ma rzeczy przyjemniejszej od możności obserwowania rozwijającego się potomstwa. Jak widać oprócz przyjemności można też wynieść z tego kilka rzeczy dla Nas, potomstwa w zasadzie już solidnie rozwiniętego. 



Pozdrawiamy,
P&J

czwartek, 16 kwietnia 2015

Szczotko, szczotko, hej szczoteczko...

Dbałość o uzębienie własne wpajana jest nam od najwcześniejszych lat dziecięcych. W wyrobieniu dobrych nawyków wychodzą naprzeciw koncerny pastotwórcze, proponujące  specyfiki o różnobarwnych, tudzież różnosmakowych walorach. Specyfiki owe nie raz i nie dwa podstępnie podkradane są przez małych użytkowników, bo jak tu się takiej paście o smaku coli przykładowo oprzeć. O uzębienie dziecia dba najczęściej również aktualna placówka edukacyjna. Po zakomendrowaniu przyszłemu kwiatu narodu, aby kwiat owy przyniósł szczoteczki do zębów następuje fluoryzacja. Obrzydliwa fluoryzacja, której osobiście fanem w czasach bardzowczesnomłodzieńczych nie byłam. Niemniej jednak podstawy podstaw dbałości o uzębienie wpajają nam rodzice i tym oto sposobem dochodzimy do sedna posta dzisiejszego. 
Od momentu, kiedy to w Pulpetowej paszczy pojawił się pierwszy dumny kieł w głowie zaczęła mi kiełkować myśl, że coś z tym kłem trzeba by zrobić. Myśl dojrzewała sobie spokojnie, a za kłem pierworodnym, niczym przysłowiowe grzyby po deszczu posypało się uzębienie dalsze. Owy wysyp zaowocował zębami w liczbie sztuk 7 i górki ewoluującej (stan z dzisiejszego poranka).  Jako, że cyfra siedem jest już w kategorii uzębienia cyfrą dość okazałą matka nie czekając na dalszy rozwój sytuacji rączo ruszyła ku pobliskiej aptece celem zakupu pierwszej (łezka) pasty do zębów Potomkini. Zakupy przebiegły pomyślnie i tak oto w łazienkowych czeluściach zadomowił się zgrany Pulpetowy duet żelowo - szczoteczkowy.



Jak widać z pomocą przyszła niezawodna Ziaja. Muszę przyznać, że jest to jedna z firm kosmetycznych, do której mam kompletne zaufanie względem produktów i ich działania, szczególnie w zakresie pielęgnacji okołopulpetowej. No i te urocze zwierzątka na opakowaniach (przykładowo na zdjęciu wiewiórka Bożenka). Żel (czy też w ramach równouprawnienia łazienkowego pasta) ma smak żurawinowy. Potwierdzone info - matka nie omieszkała wszak zdegustować specyfiku, którym to będzie szorowała nówki sztuki w dzieciowej buźce. Polecany jest już od pierwszego ząbka. Porcją wielkości ziarnka grochu szorujemy nowe nabytki u dzieciny 2 razy dziennie. Połknięcie pasty nie wywołuje żadnych skutków ubocznych. I Bogu dzięki, gdyż nasze początki w pucowaniu uzębienia polegały na zaciskaniu przez Pulpetową szczęki na szczoteczce i usilnej próby jak najszybszego wchłonięcia porcji żelu. Na dzień dzisiejszy jest już zdecydowanie lepiej i faktycznie udaje nam się wspomnianą siódemkę z górką podszorować. Sama czynność nie jest raczej bolesna, czy też dziąsłodrażniąca.  Przy stale kiełkującym dziecku bardzo łatwo zresztą byłoby Nam (i sąsiadom z okolicznych bloków) usłyszeć, że something went wrong.
Podsumowując... kolejny krok w dorosłość mamy. Wspaniałym uczuciem jest dzieciowi w takich epizodach dorastania towarzyszyć. Doprawdy, ani się człowiek obejrzy, a Pulpetowa będzie się z domu wyprowadzała, wciskając walizki z dobytkiem w wątłe ramiona kolejnej miłości swojego życia :)







Pozdrawiamy,
P&J

piątek, 10 kwietnia 2015

9!

Z okazji drugiej ciąży (wszak 9 miesiąc już za nami) mam dla Was kilka słów na temat kroków i kroczków milowych w temacie rozwoju Pulpeta osobistego. Niewątpliwie największy skok nastapił w zakresie mobilności dzieciny. Poczynając od nieśmiałych kilku raczków Julka przeskoczyła na level ekspert w raczkowaniu i na dzień dzisiejszy przemieszcza się po obejściu z prędkością huraganu, zwykle dodając sobie animuszu radosnymi okrzykami. Oczywiście  wzrost mobilności poniósł za sobą wzrost ryzyka wypadków różnych, ostatnio okupionych malowniczym guzem w okolicach skroni ( i tak, wyrzuty sumienia matkę przygniotły do dywanu). Dzieć za nic ma stare porzekadło mówiące, że głową muru nie przebijesz i w związku z tym usilnie próbuje tej prawdzie zaprzeczyć walcząc ze stającymi na drodze ścianami/drzwiami/innymi powierzchniami stałymi.  Dziecina odkryła również nieskończoną ilość rzeczy, które można dzięki raczkowaniu podstępnie zachachmęcić. Tym oto sposobem codzienne podreperowanie matczynego oblicza zyskało rozkład wieloetapowy, z przerwami na odbiór poszczególnych malowideł od córki, a pół domu zwykle zasłane jest strzępami gazet. 




Dziewiątka zaowocowała nam również stałym (w miarę możliwości) rozkładem dnia. Wesolutki skowronek własny wstaje w okolicach 6.30, targając za włosy pochrapującą nieopodal matkę. Do skutku. Później mamy szybkie mleko (i tu kolejna nowość - samoobsługa) i czas na zabawę. W okolicach przedpołudniowych dzieć pada na jedyną zachowaną jeszcze drzemkę, za to około 2, a nawet 3 godzinną (powyżej 2 godzin matka zaczyna tradycyjnie biegać i sprawdzać, czy oby na pewno jej szczęście jeszcze oddycha i czy nie jest trawione jakąś nagłą gorączką czy też innym dziadostwem). Później mamy elementy konsumpcyjne, zabawowe i tak oto dzień płynie do 19.30, kiedy udajmy się na wieczorne ablucje. Czysta i pachnąca Pulpetowa sadowi się później wygodnie w maminych ramionach, spożywa wieczorną butlę i odpływa w opiekuńczych ramionach Morfeusza na większość nocy. Bo noc u Nas jest dzielona i zwykle w godzinach nieprzyzwoicie porannych dziecina emigruje z łóżeczka do rodzicielskiego łoża.  Bo matka jest wygodnicka - to raz, a że zęby dają popalić (a mamy ich już 6 i trochę) to dwa.



Sylabą miesiąca zostaje natomiast dumne "ma", powtarzane w ilościach przemysłowych. I  choć serce (wbrew logice tradycyjnie) się raduje, wciąż czekam na double ma skierowane w kierunku własnym. Aczkolwiek, pomijając notoryczne mamowanie, dziecina wkroczyła na etap bez matki ani rusz. A że raczkowanie sprawę zdecydowanie ułatwia matka, oprócz wyćwiczonego bicepsa trenuje również mięśnie nożne dzięki dzieciowi uwieszonemu w okolicach łydkowych. A czasem to i łezka wzruszenia się zakręci, kiedy mały człowiek ni stąd ni zowąd wtulony w mamine obłości zaśnie umęczony nieskończonym wodospadem uczuć. 



Podsumowując dziewiątka przekształciła Potomkinię z wszechobecnego walca w mały motorek, systematycznie pokonujący kilometry w domowym obejściu. Zresztą poza obejściem również, bo spacery to rzecz obowiązkowa, chociaż w dalszym ciągu powodują u dzieciny nagły atak spania, a nie (jak zakładamy przynajmniej) ciekawość wiosennego świata.  Ale jak to mówią albo rybka albo akwarium, grunt że porcje świeżego tlenu dostarczane są dziecinie regularnie. I jak widać przynoszą wysoko rozwojowe skutki.




 Pozdrawiamy,
P&motoJ

niedziela, 5 kwietnia 2015

Z jajem

Nigdy nie należałam do życzeniowych wirtuozów. W związku z pobocznym krótko i treściwie życzymy wraz z Pulpetową Wesołych Świąt. Żeby nie zabrakło chrzanu do wielkanocnej kiełbasy. Żeby babka nie podłapała zakalca (chociaż jak powszechnie wiadomo dobry zakalec nie jest zły). Żeby przy stole wielkanocnym (na kolanach tudzież) znaleźli się wszyscy ci, którzy są dla Was najważniejsi na świecie. Żeby nie strzelić mężowi w oko guzikiem od trzeszczących w obejściu spodni. Żeby nie wpaść w zaspę w czasie wiosennego spaceru na lepsze trawienie. Żeby wszystko było tak, jak tylko sobie wymarzycie. I żeby po tych kilku rozpustnych jedzeniowo dniach nie mieć problemu z doborem garderoby śladem poniższych puchaczy:




Ściskamy wszystkich razem i każdego z osobna,
P&J

piątek, 3 kwietnia 2015

Easter blues

Kiedy człowiek jest w kwiecie swoich młodzieńczych lat (powiedzmy pałęta się gdzieś pomiędzy liceum a studiami) jedyne o czym marzy, to wyprowadzić się z domu. Żeby nie słuchać kazań o zorganizowanym chaosie w pokoju własnym, wylegiwać się do nieprzyzwoitych godzin popołudniowych w akompaniamencie tupotu białych mew, żeby być tzw. niezależnym tworem. Tak zwanym, gdyż w podsumowaniu nawet wszelkie uroki studenckiego życia są zwykle sponsorowane przez strumyczek piniążków z rodzicielskiego portfela. Sama przeszłam przez etap "byle dalej od domu", z czasem oczywiście mądrzejąc, a finalnie docierając do etapu, kiedy to właśnie dom rodzinny ewoluował z przekleństwa na wielką wartość. Los jednak bywa przewrotny i ledwo, ledwo człowiek rozkokosił się w domowych pieleszach po dumnym powrocie z magistrem w kieszeni,  na drodze stanął pewien Pan. Pan owy pochodził (no w sumie pochodzi dalej) z miasta dla mnie wówczas abstrakcyjnego, leżącego gdzieś na dalekiej Syberii. Z czasem z ww. podjęliśmy decyzję o wspólnej zagrodzie, w ramach zapewnienia szczęśliwego dzieciństwa Pulpetowej kołyszącej się gdzieś w otchłani matczynego brzucha, tudzież dodatnich uczuć stałych własnych. Decyzja nie należała do łatwych, chociaż kiedy była jeszcze tworem czysto teoretycznym żyło mi się z nią całkiem gładko. W praktyce natomiast...no właśnie. Nie jest łatwo. Nie jest łatwo w dalszym ciągu, chociaż 8 miesięcy syberiady nam już tu pykło. Czasem myślę sobie, że zbyt wiele zmian naraz wzięłam na swoje barki. Urodzenie dziecka połączone z przeprowadzką do innego miasta, dodatkowo miasta oddalonego znacznie od moich stron rodzinnych nie do końca idzie w parze. Znalezienie się w nowym miejscu, z zerowym licznikiem przyjaciół, z rodziną oddaloną i tęskniącą jest po prostu chwilami przyciężkie do zniesienia. Mogłoby się wydawać, że w dobie dzisiejszego różnorodnego transportu pokonanie 400 km jest niczym. Ot wsiadasz, jedziesz i gotowe. Otóż osoba tak sądząca zapewne nie miała przyjemności wyjeżdżać z przychówkiem, który to przychówek posiada zwykle bagaż wymagający nadprzyrodzonej wręcz logistyki przy pakowaniu. Że już nie wspomnę o samej drodze, która dla takiego malucha jest mimo całotrasowej drzemki dość dająca w kość. A single trip? Nie dla matki dziecia, który wszedł na etap mamowego stalkera, radośnie bieżąc za nią krok w krok. 
Taka tęsknota za domem daje się szczególnie we znaki, kiedy nadchodzi czas tradycyjnych rodzinnych spotkań, jak , daleko nie szukając święta. Po raz pierwszy w moim 26 letnim jestestwie spędzę święta bez mojej części rodziny, bez wspólnego obżarstwa i tradycyjnego wielkanocnego piwa na lepsze trawienie w gronie przyjaciół. Bez ludzi tak bardzo ważnych w moim życiu. Pocieszam się jednak faktem, że ten najważniejszy człowiek (człowieka właściwie) będzie tutaj, ze mną, uczepiona tradycyjnie maminej nogi, jak to ostatnio ma w zwyczaju. I że za jakiś czas znów się spakujemy w Nasz gumowy samochód i ruszymy poprzez polskie prerie wprost w stęsknione ramiona dziadków. I Pulpetowych i moich własnych. A tymczasem pora na kilka głębokich wdechów i odtańczenie tańca deszczu, gdyż aura za oknem panująca nawet największego optymistę doprowadziłaby do psychologicznej kozetki. 

Pozdrawiam nostalgicznie, 
P.