Z automatu zmieniamy pewne nawyki, rzucamy nałogi (o ile takowe posiadamy) łykamy suplementy, biegamy do lekarza, słowem robimy wszystko coby potomstwo kiełkowało w nas zdrowo i radośnie. Po pewnym czasie dowiadujemy się, czy ten kocyk to kupić różowy, czy jednak niebieski (chociaż przy ciążowej burzy hormonowej zwykle i tak kupimy obydwa, bo takie ładne przecież). Wiedząc już, czy tachamy ze sobą Obywatela czy też Obywatelkę turlamy się po wszelkich sklepach z odzieżą/akcesoriami dziecięcymi czyniąc zakupy godne niejednej hurtowni. Siedzimy przed laptopem i z wypiekami na wygładzonych hormonami policzkach wertujemy miliony forów, stron i blogów wyobrażając sobie naszą własną, sielską i anielską drogę przez macierzyństwo. Zaczytujemy się w pani Hogg, po cichu prychając z lekką pogardą - wszak te rzeczy, te karmienia i plany dnia brzmią banalnie. I tak dochodzimy (a raczej dotaczamy się) do punktu kulminacyjnego, kiedy to po wykrzyczeniu litanii najwymyślniejszych bluzgów na porodówce pojawia się na świecie nasze szczęście. Przez duże SZY.
I od tego momentu następuje już notoryczne zderzenie teorii z praktyką. Czynności, których człowiek się obawiał typu: przewinięcie/wykąpanie/karmienie przychodzą z automatu. Nie znaczy to jednak, że nie są podszyte strachem, okupione drżeniem rąk czy nawet i łezką w matczynym oku. Im dalej jednak, tym pewniej i łatwiej obsługiwać nasze potomstwo. W międzyczasie okazuje się również, że droga przez macierzyństwo wcale różami usłana nie jest. Ba, chwilami matka wpada wręcz w kłujące krzaczory. I jak nie kocha swojego dziecka, tak czasem ręce jej opadają, łzy ciurkiem lecą z poczucia bezsilności wobec gromkiego "niewiadomojużoco" ryku. Ale walczy dalej. Niedospana, niedojedzona (bo karmi piersią) tuli swoje pierworodne dziecię, nuci fałszersko co tylko do niepamiętającej już fryzjera głowy przyjdzie, aż do skutku (czytaj drzemki potomka)
Mając takiego maleńkiego człowieka w domu człowiek uczy się przede wszystkim znakomitej, wojskowej wręcz organizacji. "Odpoczywaj, kiedy dziecko śpi" - wolne żarty panie internetu. Dziecko śpi? Wspaniale. Mam godzinę (przy dobrych wiatrach) na prysznic, pranie, wydanie obiadu, ogarnięcie domowego chaosu. I okazuje się, że można. A daj Bóg, jak nam ktoś się dziecięciem może zająć. Wtedy właśnie odkrywa się, że własny, ciasny przydomowy prysznic działa lepiej niż niejedno SPA. I że herbata jednak jest lepsza jak jest ciepła. I nawet mycie naczyń może nam sprawiać przyjemność.
Jednakże dni mijają, dziecię rośnie, a my udoskonalamy co rusz naszą z potomkiem komunikację. Pomalutku, pocichutku dziecię zaczyna regularniej (i dłużej!) sypiać w nocy, zauważa, że w zasadzie zabawki to nie samo zło i można od biedy się z nimi potarmosić.I że spacery są znakomitym momentem na drzemkę, a świeże powietrze wcale nie jest powodem do ryku. I że matka jest jednak znakomitym słuchaczem gulgocząco-piszczanych opowieści, mało tego, sama dodaje coś od siebie i to w podobnym tonie.I że jeden uśmiech wyzwala niewspółmierną wręcz radość u otoczenia. Zawsze, bez wyjątków.
Przy takim osobistym dziecięciu zatraca się też z lekka poczucie czasu. No bo jak to, tu dopiero co porodówka, a tu już czwarty miesiąc z kopyta leci. Hormony ciążowe już w zasadzie opadły, co daje widoki na stabilizację nastrojową (w końcu!), obsługa dziecka opanowana (przynajmniej do zadowalającego matkę poziomu), obsługa domu jako tako też. Po prostu żyć nie umierać z kubkiem ciepłej (w końcu) herbaty, delektując się chwilową ciszą w obejściu...oh, wait. Mamooooooooooooooo!
Taka jest rzeczywistość, piękna i trudna zarazem. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Dasz radę, przeżyj jeszcze tylko ząbkowanie. ;)
OdpowiedzUsuńTo prawda, ale zauważyłam, że zostając mamą wkracza się na zupełnie nowy, nieodkryty poziom energetyczny - który właśnie na wspomniane ząbkowanie już powoli oszczędzam :)
UsuńPozdrawiam!