A było to tak... Dziecię nasze apetycik miało od urodzenia. Z apetytu tego wynikło zresztą nasze przejście na mm. Systematycznie zwiększane (zgodnie z kartonikową tabelką) racje żywieniowe były przyjmowane bez oporów, ba momentami wydawało się nawet, że są dla Pulpeta niewystarczające. I wówczas to pojawiły się w menu płyny dodatkowe (patrz woda tudzież herbatka). Dziecię niechętnie jednak do płynów podeszło, od biedy zdarzyło się strzelić pięćdziesiątkę, ale matka twardo trzymała się wytycznych ilościowych co do ilości i częstotliwości podawanych dań. Po ukończeniu 3 miesięcy dziecię spostrzegło, że "Słodki Jezu, Oni JEDZĄ". I tak oto zjedzenie obiadu/kanapki/czegokolwiek przy Juli stało się nie lada wyzwaniem - intensywność obserwacji mogła spowodować po prostu zakrztuszenie się spożywanym posiłkiem. Mało tego, do obserwacji często gęsto dołączało pociamkiwanie, kłapanie dzióbkiem, tudzież ślinotok. Wobec takiego obrotu sprawy, przy okazji kontrolnej wizyty u lekarza nastąpiła szczegółowa konsultacja dotycząca zachowania dziecka, a jego predyspozycji do ewentualnego sławnego rozszerzenia. I oto dowiedzieliśmy się co następuje: jeżeli dziecko przejawia (a przejawiało ewidentnie) chęci do spróbowania czegoś innego - niech spróbuje. Oczywiści mówimy tu o dziecku, które nie boryka się z żadnymi problemami brzuszkowymi, tudzież nie jest karmione mlekiem matki. Karmienie mlekiem modyfikowanym pozwala na ciut wcześniejsze rozszerzenie diety. Dodatkowo u dzieci, które szybko rosną (a my właśnie taki przypadek posiadamy, zresztą stąd wywiązał nam się niedobór witaminy D w pewnym momencie) nowy rodzaj pokarmu może (podkreślam MOŻE) zostać wprowadzony przed ukończeniem okrzyczanego 4 miesiąca. Ważne jest, żeby zaczynać od warzyw poddanych obróbce termicznej, żadnej surowizny (np. w soczkach). I tak oto, po zielonym świetle od lekarki na tapecie (ubraniach, rączkach i meblach) pojawiła się u nas marchewka.
I tak, chociaż potomkini jest jeszcze słoiczkowo niepełnoletnia (albowiem 4 miesiące za kilka dni jej stukną dopiero), przeczucie matczyne nie zawiodło i pojawienie się nowego smaku w buzi spotkało się z ogromną (i popiskującą) aprobatą u ww. Wystartowałyśmy od 3 niewielkich łyżeczek - po czym nastąpiła baczna obserwacja poszczególnych centymetrów i fałdek pierworodnej, jak również ubocznych produktów przemiany materii, coby nie przegapić ewentualnej wysypki/zaczerwienia/innego dziadostwa sygnalizującego, że może i buzia chce, ale reszta organizmu jeszcze niekoniecznie. Nic się nam jednak nie objawiło. Dziecię jak było tak jest radosne, żywotne i zdrowo różowiutkie. Mało tego, sam fakt pojawienia się leżaczka, śliniaka i matki dzierżacej mikromiseczkę (swoja drogą w końcu na coś ten leżaczek się przydał) wywołuje u dziecięcia wybuch ekscytacji i wesołego bulgotania. W zasadzie samo przygotowanie dziecka i przebranie się matki w bardziej robocze trwa dłużej, niż skonsumowanie tych kilku marnych łyżeczek. Ale radocha z samego faktu marchwianej konsumpcji jest ogromna, potwierdzone info. Swoją drogą podziwiam dziecię za ten zapał - anemiczność słoiczkowych zawartości od zawsze wręcz mnie odrzucała. Ale jak to mówią, o gustach się nie dyskutuje;)
I w taki oto sposób do naszego rozkładu dnia dołączył krótki, acz treściwy rytuał marchewkowy. I chociaż podjęliśmy podobno kontrowersyjną (a po przeczytaniu poniektórych wypowiedzi w internetach nawet godną potępienia i strącenia w czeluście piekielne) decyzję, dobrze nam z nią. A dziecię dostało takiego doładowania, że aż z tej euforii na bok nauczyło się przekręcać. I w dalszym ciągu ma się znakomicie. W przeciwieństwie do poszczególnych części garderoby, które zawsze w magiczny sposób znajdują drogę do zespolenia się z marchewką...
Pozdrawiamy,
P&J
Każde dziecko rozwija się inaczej, widocznie Twoje już było gotowe na taki posiłek. I super :-). Trzeba podążać za instynktem dziecka. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMiło usłyszeć słowo poparcia, szczególnie przy tak zniechęcającym do wszystkiego szarym poranku :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNie przejmuj się takim gadaniem. A co do rozszerzania diety, to u nas było praktycznie tak samo. Z ta tylko różnicą, że Oluś był cały czas karmiony piersią i nie chciał mm. ;)
OdpowiedzUsuńJak widać, niezależnie od podstawy mlecznej nasze pociechy potrafią nam dać jednoznacznie do zrozumienia, że już oto czas na jakieś urozmaicenie, niekoniecznie czekając do skończenia magicznego 4 miesiąca:)
UsuńPozdrawiamy:)
Nam za chwilę również stukną 4 miesiące. Moje matczyne przeczucie również mi podpowiada, że coś by się przydało urozmaicić w naszej diecie. Poczytałam trochę Twojego bloga i uważam, że zasługujesz na nominację do Liebster Blog Award. Więcej informacji u mnie. http://wczesniakicodalej.wordpress.com/2014/10/25/nominacja-do-liebster-blog-award/
OdpowiedzUsuń