poniedziałek, 27 października 2014

O święty Krzysztofie...

patronie podróżujących, miej w opiece wszystkich mobilnych rodziców z rodzinami rozrzuconymi po całej Polsce...
Taką refleksją oto powitaliśmy sobotnie ranne zorze, kiedy to dziecię rześko przebudzone (w przeciwieństwie do zombie - rodziców oczywiście) i nakarmione solidnie  zapakowaliśmy do fotelika i ruszyliśmy na spotkanie z kujawsko - łódzką częścią familii. Swoją drogą wyjazd z takim małym człowiekiem wymaga planu godnego najwytrawniejszych logistyków...Kiedyś, w zamierzchłych czasach przedpulpetowych wrzucił człowiek do torby szczoteczkę, ciepłe majtki i ruszał gdzie go tylko globtroterska dusza poniosła. Aktualnie przez cały tydzień poprzedzający wyprawę matka lata z lekkim obłędem w oku (jednym, bo drugim co rusz rzuca na listę rzeczy tak bardzo niezbędnych do zabrania). Pierze. Prasuje. Wymyśla miliony scenariuszy, które to mogą się przydarzyć przez dwa tygodnie wypoczynku (i tu rozlega się gorzki rechot) u Babci Kujawskiej. Bo a nuż katar. A nuż zacznie ząbkować. Albo gorączkować. Etc, etc... Zastanawia się nad wynajęciem tira, coby wszystkie niezbędności przetransportować. Aż w końcu nadchodzi godzina W, ruszamy w trasę. Z racji niemałych (bo około 400 kilometrowych odległości) początkowo mieliśmy pewne obawy, co do wojaży z naszą Pulpetową. W praktyce okazało się jednak, że dziecię nasze podróżnicze chęci otrzymało w genach i najmniejszego problemu w trasie nie sprawia, śniąc słodko o hektolitrach Gerbera i górach papkowatej marchewki. W odpowiedniej porze załączana jest syrena, tata zjeżdża na piskach w najbliższe godne postoju miejsce, gdzie posilamy się ociupinkę, po czym ruszamy dalej.
Tak więc po bezproblemowej trasie docieramy w końcu do pierwszego z naszych postojów, gdzie przeszczęśliwi dziadkowie odbierają nam rozchichotane dziecię, a rodzice łapią chwilkę oddechu. Następnego dnia Pan Mąż wraca na Syberię, coby od swoich bab oddychnąć trochę, a rzeczone baby razem z Babcią Kujawską ruszają do miejsca docelowego. Dziecię w dalszym ciągu spisuje się nienajgorzej, nic tylko cieszyć się z wyprawy. Docieramy na miejsce. Nie tak w końcu obce - przez pierwsze 2 miesiące oddzielnego egzystowania naszego już tu właśnie bytowałyśmy. Spokój. Cisza. Wiejskie powietrze. Żyć nie umierać. I nagle....o naiwna matko, zapomniałaś już, że przestawialiśmy czas? Że ostatnimi czasy mam humorki godne najgorszego PMSu? I tak pierwsza noc na starych przecież śmieciach upłynęła na trasie łóżko matki - łóżko dziecka. No bo smoczek. Bo pogłaskaj. Bo jeść. Bo ja już nie śpię, to sobie nie myśl. Nie, nie interesuje mnie, która jest godzina, baw mnie...I tak w koło Macieju. Nadszedł jednak ranek, piękne słonko pojawiło się za oknem, nowa nadzieja wstąpiła w styraną matkę. Co ciekawe, jednocześnie pojawiła się mała, puchata chmura gradowa która usadowiła się na naszej macie edukacyjnej i zaczęła ciskać gromami na prawo i lewo. I Bogu dzięki, że te gromy dziecię na tyle umęczyły, że w końcu padło snem sprawiedliwym...Ot, i masz matko wypoczynek.


Pozdrawiamy,

P& Julia Pierwsza Jęczybuląca

1 komentarz:

  1. Przynajmniej podróż była bezproblemowa :-). Bo u nas to z tym różnie niestety.

    OdpowiedzUsuń